Demonstracje buddyjskich mnichów z okazji 49. rocznicy krwawo stłumionego powstania przeciw chińskiej okupacji (po którym z Tybetu musiał uciekać Dalajlama XIV) trwały od tygodnia. W piątek policja zamknęła wszystkie klasztory w Lhasie.
Około 100 mnichom udało się jednak zorganizować demonstrację, do której dołączyło kilkuset innych Tybetańczyków. To bardzo dużo – ostatnio do takiego protestu doszło w tym regionie w 1989 roku.
Mieszkańcy Tybetu boją się zwykle manifestować. Nie chcą się narażać na surowe kary więzienia. Tymczasem w piątek demonstranci podpalili między innymi samochód chińskiej policji. Według naocznych świadków płonęły również sklepy w centrum miasta. Siły bezpieczeństwa użyły gazu łzawiącego. Padły też strzały.
Lekarze z pogotowia w Lhasie opowiadali, że są zdruzgotani liczbą ofiar. – Jesteśmy bardzo zajęci opatrywaniem rannych. Z pewnością są też zabici, ale nie wiemy, ilu ich jest – opowiadała lekarka dziennikarzowi AFP.
Radio Free Asia, które ma dobre kontakty w Tybecie, poinformowało, że doszło do „straszliwych” starć między Tybetańczykami a chińskimi służbami. – Chińska policja strzelała do Tybetańczyków w Lhasie (...) Tybetańczycy podpalali samochody i sklepy – mówili reporterzy stacji.