Kurierzy nie zważają na ryzyko złapania covidu i tłoczą się przed luksusową restauracją Carbone na nowojorskim Manhattanie, byle jak najszybciej odebrać warte 32 dolary porcje rigatoni i dostarczyć je bezpiecznie schowanym w swoich apartamentach bogaczom. Ta scena opisana wiosną zeszłego roku w piśmie „The Atlantic" pokazywała, że w „demokratycznej pandemii", która miała w równym stopniu zagrażać wszystkim, nie wszyscy są równi.
Gdy wiosną ubiegłego roku ludzie zaczęli masowo zakażać się i umierać z powodu nieznanego wirusa przywleczonego z Wuhanu, władze nie znalazły innego sposobu na powstrzymanie hekatomby niż zamrożenie życia społecznego. Zamknięto hotele i restauracje, przestały latać samoloty i funkcjonować sklepy, chyba że zajmowały się sprzedażą podstawowej żywności i leków. Masy znalazły się na bruku. W Ameryce liczba bezrobotnych w krótkim czasie poszybowała do 30 milionów, w Hiszpanii bez źródeł dochodów pozostało cztery na dziesięć osób w wieku do 29. roku życia. Nikt nie wydawał się bezpieczny, skoro nawet najpotężniejsi tego świata łapali wirusa – z życiem ledwo uszedł premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, na Covid-19 zachorował też później prezydent USA Donald Trump.