Prezes Energi w trakcie roku chciał podwyżki. Dlaczego pan odmówił?
Dopuszcza się składanie przez firmy korekty do obowiązującej taryfy w trakcie jej trwania. Faktycznie wniosek Energi zawierał jej zdaniem uzasadnienie podniesienia kosztów, co przełożyłoby się na wzrost cen energii nawet o 15 proc. Tłumaczono to wyższymi kosztami umów handlowych, zarówno wynikających z zakupu zielonych certyfikatów, jak i energii. Nie uznałem jednak tych argumentów za wystarczające. Taka jest rola regulatora. Tym bardziej, że zaproponowana cena energii dla odbiorców jednej spółki energetycznej byłaby wyższa od tej płaconej przez mieszkańców innych regionów kraju. Ciekaw jestem, jak zareagowaliby właściciele spółek na zaakceptowanie tego wniosku.
Mogę tylko powiedzieć, że zawsze jest możliwość wycofania wniosku. Takie sytuacje się zdarzały w przeszłości.
Potem uchwalono tzw. poselską nowelę ustawy o OZE, tzw. lex Energa, która pozwala przeszacować umowy.
Wszyscy słyszeliśmy komentarze, że ustawa zmieniająca model wyliczania opłaty zastępczej przysłużyła się najmocniej tej grupie. Ale to nie znaczy, że inne nie skorzystają. Każdy z koncernów paliwowo-energetycznych ma w portfelu jakieś OZE – jedni więcej, drudzy mniej. Ale jestem również przekonany, że reprezentują one także strony „tracące” na tym rozwiązaniu.
Z perspektywy kilku tygodni od przyjęcia tej ustawy można powiedzieć, że grupy te są bardzo zdyscyplinowane. Bo nawet te, które mogły ponosić straty na tym rozwiązaniu, nie oponowały.
Jaka będzie opłata OZE? W tym roku odbyły się tylko dwie aukcje, a kolejne odwołano.
Opłata OZE jest tak kalkulowana, by pokrywała saldo wypłacanego przez Zarządcę Rozliczeń (spółkę zależną PSE – red.) wynagrodzenia dla spółek za wprowadzanie energii odnawialnej do sieci. Jeśli jej ilość spada, to wydaje się prawdopodobna nawet obniżka tej opłaty na przyszły rok. Ale na podawanie konkretnych wartości jest na razie za wcześnie.
Poselska nowela ustawy o OZE nakłada hamulec na szybki wzrost ceny zielonych certyfikatów. Ich cena mocno spadająca w ostatnich miesiącach teraz zaczęła rosnąć, choć największe zakupy – wynikające z rozliczenia certyfikatów - powinny się już skończyć…
Warto wspomnieć, że w naszej polityce świadectwa pochodzenia były uwzględniane w rachunkach za energię elektryczną w cenach rynkowych. Zatem spadająca cena rynkowa z punktu widzenia konsumenta była mile widziana. Oczywiście inny pogląd przedstawiają producenci energii z OZE. Co jest w pełni zrozumiałe.
Pamiętać należy także o tym, że na rachunkach płaconych przez konsumentów znajdują się koszty uwzględniające dwa ważne systemy wsparcia. System certyfikatów i system aukcyjny w postaci opłaty OZE.
Czy potrzebna jest interwencja na rynku zielonych certyfikatów?
Interwencja nie jest w kompetencjach prezesa URE. Ale to trudne pytanie, bo 3-4 lata temu wypowiadałem się przeciwko niej. Wtedy jednak nadwyżka certyfikatów nie była tak duża. Dziś nie lekceważyłbym takiego rozwiązania. Na pewno wziąłbym udział w dyskusji na temat rozwiązania problemu nadpodaży. Nie da się nie zauważyć, że na rynku są certyfikaty stanowiące ekwiwalent półtorarocznej produkcji zielonej energii.
Wracając do aukcji OZE. Ich ogłoszenie skutkowało kolejnymi pytaniami Brukseli, z którą ministerstwo negocjowało notyfikację pomocy dla zielonych elektrowni. To opóźni proces.
Nie byłem wprowadzony w rozmowy między ministerstwem i Komisją Europejską. Natomiast w czerwcu poinformowałem ministerstwo, że jestem gotowy do przeprowadzenia „zaległych” aukcji (odbyły się pod koniec czerwca – red.) i tych kolejnych. Stało się to już po ogłoszeniu rozporządzeń dotyczących wolumenu zamawianej w tym roku energii z OZE i kolejności aukcji.
Rozporządzenia ministra energii nakładają na mnie obowiązek przeprowadzania aukcji. Jeśli były przesłanki, by ich jednak nie ogłaszać, to należało je uchylić w odpowiednim czasie. Tym bardziej, że wcześniej nie otrzymałem żadnej odpowiedzi czy komentarza na złożoną deklarację gotowości.
Inaczej było w przypadku ustawy o rynku mocy, którą pisało ministerstwo, a Urząd - jako jej wykonawca - na bieżąco ją konsultował i znał - choć ogólnie - ustalenia z Komisją Europejską.
I tam miał pan zastrzeżenia… W przypadku tzw. lex Energa w Senacie mówił pan wręcz o rasizmie energetycznym w Polsce.
W przypadku ustawy o rynku mocy moje zastrzeżenia dotyczyły drobnych kwestii, jak to – które rzeczy mam uzgadniać, a które opiniować. To był dobry przykład współpracy regulatora i ministerstwa. Chciałbym, aby ta ustawa jak najszybciej rozpoczęła parlamentarne życie i została przyjęta. Uniknęlibyśmy niepewności, która „szarpie” dziś sektorem wytwórczym, a jednocześnie moglibyśmy powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, by nie stanąć przed koniecznością wprowadzenia ograniczeń w poborze.
Na drugim biegunie uplasowałbym tryb procedowania lex Energa wynikającej z poselskiej inicjatywy, którą poparło ministerstwo.
W tym przypadku cel ustawowy nawet nie był zbieżny z treścią projektu, a przytoczone wyliczenia obarczone były błędami, na co zwróciłem uwagę. Ale to wytknęłaby także strona społeczna, gdyby konsultacje się odbyły.
Pana coraz ostrzejsze wypowiedzi w wielu kwestiach są jednak odczytywane jako wojna URE z ME.
Nie uważam, by trwała jakakolwiek wojna. Ze strony Urzędu jest stała i wielokrotnie artykułowana chęć współpracy, gdyż naszym celem jest ochrona konsumentów i jednocześnie zapewnienie rozwoju branży energetycznej. To jest właśnie to przysłowiowe „równoważenie interesów” przez regulatora.
CV
Maciej Bando jest prezesem Urzędu Regulacji Energetyki od czerwca 2014 r. Wcześniej pełnił obowiązki regulatora, a także był wiceprezesem URE. Doświadczenie zdobywał, pełniąc funkcję dyrektora finansowego lub członka zarządu odpowiedzialnego za finanse i inwestycje w różnych firmach. Był m.in. związany z PGE. Absolwent Wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej oraz studiów podyplomowych z biznesu i zarządzania.