Michał Kurtyka: prądu do aut nam nie zabraknie

W latach 2020–2025 nastąpi przełamanie bariery mentalnej, technologicznej i infrastrukturalnej, a pojazdem naturalnego wyboru stanie się miejski samochód elektryczny – mówi podsekrtetarz stanu w Ministerstwie Energii Michał Kurtyka.

Aktualizacja: 28.08.2016 21:08 Publikacja: 28.08.2016 20:50

Michał Kurtyka, podsekrtetarz stanu w Ministerstwie Energii

Michał Kurtyka, podsekrtetarz stanu w Ministerstwie Energii

Foto: materiały prasowe

Rz: W polskiej branży motoryzacyjnej perspektywa miliona aut elektrycznych w niespełna dziesięć lat oceniana jest jako bardzo mało realna. Na jakiej podstawie zbudowano ten plan?

Michał Kurtyka: Jesteśmy świadkami globalnego przełomu technologicznego. Nie powinniśmy pozwolić, by nas ominął. Oczywiście planowanie oparte na analizie trendów obarczone jest pewnym stopniem niepewności. Przewiduję jednak, że w okolicach 2020 roku wzajemne oddziaływanie obserwowanych trendów doprowadzi do strukturalnego przełomu w popycie na samochody elektryczne.

Jakie to trendy?

Jednym z nich jest ewolucja świadomości konsumenta. W obliczu postępującej urbanizacji i przy rosnącym zanieczyszczeniu spowodowanym ruchem drogowym coraz więcej osób zaczyna inaczej patrzeć na rolę samochodu spalinowego jako tradycyjnego środka lokomocji. Na Zachodzie młode pokolenie jest dużo mniej przywiązane do statusu posiadacza własnego auta. Ta grupa społeczna, wnosząc do społeczeństwa pewne wartości poprawiające jakość życia, może przyczynić się do spopularyzowania idei samochodów elektrycznych. Jeszcze silniejszym trendem jest postęp technologiczny. W produkcji baterii koszt jednej kilowatogodziny pojemności to dziś prawie 270 dolarów. Tesla przewiduje, że w roku 2020 koszt spadnie do ok. 100 dolarów. Według prognoz w latach 2020–2022 opłacalność zakupu małego samochodu elektrycznego będzie taka sama, jak w przypadku auta z napędem tradycyjnym.

Ale popyt na auta elektryczne rośnie wolniej, niż przewidywano jeszcze kilka lat temu. Nie tylko w Polsce, także w Europie Zachodniej i w USA, gdzie funkcjonują systemy dopłat.

Według wielu rozmów, które przeprowadziliśmy, obecny rozwój ogniw litowo-jonowych przynosi nie tylko szybką poprawę parametrów technologicznych, rośnie także efekt skali. Przykładem jest Tesla Gigafactory, która będzie produkować w Newadzie praktycznie tyle akumulatorów, ile dziś wytwarzanych jest na całym świecie. Oznacza to, że w sposób skokowy przejdziemy do etapu, w którym te akumulatory staną się dużo bardziej powszechne niż obecnie. Jeśli do tego dołączymy systematyczne zmniejszenie wymiarów baterii, to się okaże, że za kilka lat samochód elektryczny będzie tańszy, a zarazem bardziej funkcjonalny – pojemniejszy, z większym zasięgiem.

Na razie samochody elektryczne, poza drogą Teslą, to jednak głównie małe auta miejskie, o ograniczonej funkcjonalności. One nie wykreują tak dużego wzrostu popytu.

Obecnie eksploatujemy samochód na dystansie ok. 23 kilometrów dziennie. To dystans, który nie jest problemem dla auta elektrycznego. Fakt, że chcemy mieć auto uniwersalne, którym pojedziemy i na zakupy, i na daleką wycieczkę, nie obawiając się zatrzymania z powodu wyładowanych baterii. I tu wracamy do kwestii skali: jeśli aut elektrycznych będzie dużo, to również dużo będzie stacji ładowania. Nie będzie zatem obaw, że braknie nam prądu. Również technologia samego ładowania rozwija się niezwykle szybko.

Kiedy w takim razie elektryczny samochód miałby zacząć się w Polsce upowszechniać?

Tych kilka nakładających się trendów skłania mnie do przekonania, że w latach 2020–2025 nastąpi skokowe przełamanie kilku barier: mentalnej, technologicznej i infrastrukturalnej. W rezultacie samochodem naturalnego wyboru stanie się miejski samochód elektryczny.

Jakie efekty dla polskiej gospodarki ma przynieść „Plan rozwoju elektromobilności", który przygotowało Ministerstwo Energii? Co mielibyśmy zyskać?

W polityce publicznej musimy być proaktywni. Zmiany w kulturze konsumenckiej, rozwój technologii paliwowych i perspektywa rosnącej skali ich wykorzystania zmuszają nas do podejmowania konkretnych działań będących odpowiedzią na nowe trendy. Jeśli nie będziemy w stanie przewidzieć, jak będzie wyglądał świat w 2025 roku, to ryzykujemy, że nasza gospodarka i nasze przedsiębiorstwa nie będą mogły wykorzystać możliwości, jakie niesie przyszłość. Przykład Tesli pokazuje, że jedynym sposobem dołączenia do grona liderów w przemyśle motoryzacyjnym jest skorzystanie z jakiegoś przełomu technologicznego.

Jak nasz przemysł miałby skorzystać na zwiększaniu popularności samochodów elektrycznych?

W takich niszach jak produkcja elektrycznych autobusów czy pojazdów szynowych stajemy się światowymi liderami. Ale brakuje nam pomysłu na zwielokrotnienie intelektualnego i biznesowego potencjału tych firm dla osiągnięcia efektu skali. „Plan rozwoju elektromobilności" to otwarcie drzwi dla branży poddostawców, by stała się bardziej zaawansowana technologicznie i poszła krok do przodu w tworzeniu wartości dodanej. A jeśli przy tej okazji wyrosłyby polskie, globalne marki, byłby to bardzo dobry efekt naszego działania.

Czy ładowanie miliona aut wytrzymają nasze sieci energetyczne?

Dla systemu elektroenergetycznego samochód elektryczny może być szansą i zagrożeniem. W zależności od tego, czy będziemy potrafili sterować tym systemem, stanie się stabilizatorem sieci, buforem albo przyczyną zwiększenia jej wahań. Zanim ten milion aut zacznie po naszych drogach jeździć, muszą pojawić się stacje ładowania. Jako magazyny energii będą one pełnić rolę stabilizatorów sieci, pomagając nią zarządzać i sterować zapotrzebowaniem na energię elektryczną w miastach. Trzeba także dopasować regulacje, aby energia kupowana w nocy była preferowana nie tylko samochodów, ale także samych stacji.

Obecna kondycja sieci nie jest najlepsza. Ile musimy zainwestować w poprawę kondycji infrastruktury przesyłowej?

Przewidujemy, że do 2019 roku nasze spółki dystrybucyjne i przesyłowe przeznaczą ok. 42 miliardy złotych na rozwój infrastruktury sieciowej, w tym na dostosowanie sieci w miastach do ładowania samochodów elektrycznych. Nie będzie to jednak kwota wystarczająca. Trzeba będzie pomyśleć o dodatkowych źródłach finansowania, które pozwolą na punktowe zagęszczanie sieci i osiągnięcie takiej mocy chwilowej, która pozwoli ładować samochody elektryczne.

Nie obawia się pan niepowodzenia całego planu?

Jesteśmy dopiero na początku drogi. Wierzę w powodzenie tego programu. Jeśli myślimy o tym, aby w XXI wieku Polska była krajem nowoczesnym, konkurującym globalnie i grającym w najlepszej europejskiej lidze, to musimy być gotowi na podjęcie ryzyka w nakierowaniu naszego wysiłku na pewne nisze. Nie mamy wiele do stracenia, a bardzo dużo do zyskania. Elektromobilność jest taką właśnie niszą, w którą warto zainwestować uwagę, czas i energię.

CV

Michał Kurtyka jest absolwentem paryskiej Ecole Polytechnique i Szkoły Głównej Handlowej. Jako wiceminister energii ma negocjować z UE sprawy energetyczne, w tym kwestie dotyczące pomocy publicznej dla energetyki. Jego głównym zdaniem będą negocjacje dyrektyw wchodzących w skład unii energetycznej.

Rz: W polskiej branży motoryzacyjnej perspektywa miliona aut elektrycznych w niespełna dziesięć lat oceniana jest jako bardzo mało realna. Na jakiej podstawie zbudowano ten plan?

Michał Kurtyka: Jesteśmy świadkami globalnego przełomu technologicznego. Nie powinniśmy pozwolić, by nas ominął. Oczywiście planowanie oparte na analizie trendów obarczone jest pewnym stopniem niepewności. Przewiduję jednak, że w okolicach 2020 roku wzajemne oddziaływanie obserwowanych trendów doprowadzi do strukturalnego przełomu w popycie na samochody elektryczne.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację