Jerzy Żyżyński: złoty powinien być silniejszy

Problemem nie są stopy procentowe NBP, tylko oprocentowanie kredytów dla firm w bankach, które pozostaje stosunkowo wysokie – mówi Grzegorzowi Siemionczykowi, członek Rady Polityki Pieniężnej Jerzy Żyżyński.

Aktualizacja: 26.08.2016 10:09 Publikacja: 25.08.2016 19:25

Jerzy Żyżyński: złoty powinien być silniejszy

Foto: Fotorzepa/Jerzy Dudek

Rz: W lipcu prezes NBP Adam Glapiński powiedział, że w Radzie Polityki Pieniężnej prognozy ekonomistów z banku centralnego, zakładające wzrost polskiej gospodarki w tym roku o 3,2 proc., uchodzą za nadmiernie pesymistyczne. Twierdził, że wzrost będzie bliższy 4 proc. Po rozczarowującym pierwszym półroczu RPP porzuci ten optymizm?

 

Nie zapominajmy, że efekty polityki rządu, która jest wybitnie propopytowa, dopiero zaczynają się uwidaczniać. Dzięki nim, koniunktura w drugim półroczu powinna być lepsza, niż w pierwszym. Po ostatnich danych widać, że takie bodźce, jak program 500+, są naszej gospodarce potrzebne.

Nie sądzi Pan, że rząd powinien raczej koncentrować się na pobudzaniu inwestycji? Konsumpcja rosła coraz szybciej i bez 500+, choćby dzięki dobrej sytuacji na rynku pracy. Dziś to w zasadzie jedyny motor wzrostu naszej gospodarki.

 

Oczywiście, że kluczowe są inwestycje. Ale firmy muszą mieć motywy, żeby inwestować. Takim motywem jest zaś koniunktura, czyli wzrost popytu – krajowego i zagranicznego. Choćby dlatego działania propopytowe są wskazane. Zresztą, polski kapitalizm od początku lat 90. budowany jest przy małym zasobie pieniądza i w efekcie niskim popycie.

Tezę, że problemem polskiej gospodarki jest mały zasób pieniądza, głosi Pan od dawna. Co ma Pan na myśli?

W Polsce relacja podaży pieniądza, tzw. agregatu M2 (obejmuje gotówkę i oszczędności w bankach – red.), do PKB, należy do najniższych w Europie. Czyli mamy mały zasób pieniądza transakcyjnego i zakumulowanego. Ten ostatni został zredukowany na początku transformacji wskutek błędnej polityki. Inflacja była wtedy bardzo wysoka, ceny wzrosły o kilkaset procent rocznie, ale oszczędności nie zostały zwaloryzowane. W efekcie zasób pieniądza spadł z około 60 do 30 proc. PKB, Polacy zbiednieli, bo ich oszczędności drastycznie straciły na wartości. W krajach Zachodu relacja pieniądza M2 do PKB to ponad 100 proc., nawet w Chinach sięga 190 proc. PKB.

Nagromadzone oszczędności to ważne źródło popytu, bo wydatki – zwłaszcza te większe – finansujemy nie tylko z bieżących dochodów. W normalnych warunkach to z oszczędności – a nie za pieniądze od firm pożyczkowych - kupuje się droższe produkty trwałego użytku, wykonuje remont mieszkania, kupuje prezent dziecku na święta, wczasy za granicą. Z kolei po zakończeniu aktywności zawodowej nagromadzone oszczędności powinny uzupełniać przychód z emerytury. Ale wynagrodzenia Polaków są bardzo niskie, nie są w stanie zgromadzić solidnego zasobu oszczędności. To znów jest skutkiem błędnych teorii, które przyjęli autorzy transformacji. Za nadrzędny cel przyjęli walkę z inflacją, a to oznaczało konieczność duszenia popytu, a więc duszenia wynagrodzeń, ukuto obłędną koncepcję „nawisu inflacyjnego”, skasowano oszczędności Polaków i kultywowano obłędną doktrynę niskich kosztów pracy.

Z drugiej strony niskie koszty pracy przyczyniły się do napływu inwestycji zagranicznych do Polski, pozwoliły rozwinąć się naszym eksporterom...

Oczywiście, to prawda, że musimy dbać o konkurencyjność międzynarodową, ale nie trzeba tego robić forsując niskie koszty pracy. Bo taka strategia oznacza, że rozwijamy się pod warunkiem, że jesteśmy biedni. Ale jeśli mamy, jako kraj, jakiekolwiek ambicje, to musimy tę strategię zmienić.

Jak można problem niskiego zasobu pieniądza rozwiązać?

Utraconych w czasie transformacji pieniędzy nie można ludziom po prostu oddać, nie da się tak łatwo odtworzyć utraconego zasobu pieniądza, oszczędności trzeba więc stopniowo odbudować. Kiedyś miałem taki pomysł, żeby utworzyć specjalny bank emerytalny, który byłby dokapitalizowany przez NBP. Ten bank wypłacałby dodatek do emerytur,. To byłby taki program 500+ dla starszych, namiastka tych środków, które ludzie powinni czerpać z własnych oszczędności, które by mieli, gdyby gospodarka funkcjonowała jako normalny system rynkowy.

To działałoby na wydatki, a nie na oszczędności.

Jeden z moich kolegów z UW, profesor ekonomii, w wydanej niedawno i dobrze przyjętej książce proponował, by rozszerzyć funkcje tzw. senioratu, czyli by bank centralny w większym zakresie finansował wydatki publiczne. I to jest bezpośrednie oddziaływanie głównie na popyt, finansowanie luzowaniem ilościowym wydatków budżetowych, co jest prawnie zakazane. Natomiast w mojej koncepcji chodziło o coś innego, o rekonstrukcję zasobu pieniądza M2. Środki stanowiące pasywa banków czyli zasób oszczędności, to druga „warstwa” zasobu pieniądza M2 – zatem ten bank emerytalny przyczyniałby się do odbudowy zasobu pieniądza. Otrzymane na ten cel pieniądze wprowadzałby do gospodarki, finansując np. projekty rozwojowe, a jego zyski miałyby być przeznaczone na dodatki emerytalne. Gdyby dzięki inwestycjom tworzone były moce produkcyjne, pozwalające zaspokoić wzrost popytu, to proces ten nie groziłby wywoływaniem nadmiernej inflacji.

Czy programy ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE), które prowadzą zachodnie banki centralne, to nie jest właśnie zwiększanie zasobu pieniądza w gospodarce? Czy taki program nie miałby zastosowania w Polsce?

Mój pomysł to dywagacje czysto teoretyczne. Zapewne utworzenie banku emerytalnego w takiej formule byłoby poniekąd pewną formą QE. Zasilałoby gospodarkę w pieniądz, ale byłby on od razu odpowiednio ukierunkowany: na inwestycje, reindustrializację. Trzeba by to jednak robić ostrożnie, bo równowagę w gospodarce łatwo naruszyć, a trudno odzyskać. Warto jednak przypomnieć, że niektórzy ekonomiści obawiali się, że QE spowoduje skok inflacji, tymczasem nic takiego się nie stało, bo emisja pieniądza zasiliła bilanse banków poprawiła ich płynność i pozwoliła przetrwać kryzys, ale pieniądze te w ograniczonym zakresie trafiły do gospodarki.

Drugą bolączką polskiej gospodarki, o której pan wspomniał, są niskie płace. Rząd chyba tę diagnozę podziela, skoro wprowadził minimalną stawkę godzinową, a płacę minimalną podwyższył bardziej, niż chcieli pracodawcy. Wymuszane podwyżki płac to dobry kierunek?

Tak, z tym że to też trzeba by robić ostrożnie, bo polska gospodarka jest uzależniona od niskich płac. Przedsiębiorcy zbyt szybkiego ich wzrostu po prostu nie zniosą.

Można się spotkać z tezą, że szybki wzrost płac wymusiłby modernizację firm, zwiększył ich innowacyjność i w efekcie podniósł konkurencyjność...

To prawda, ale nie jestem zwolennikiem szokowych działań. Trzeba działać metodą małych kroków. Trzeba się zastanowić nad tym, skąd się biorą w Polsce niskie płace. Jednym z powodów jest to, że wysokie są inne koszty, na przykład koszty importu. To jest efekt relatywnej słabości złotego – kurs rynkowy jest dużo słabszy od kursu wynikającego z relacji parytetów siły nabywczej. Dla wszystkich eksporterów to jest korzystna sytuacja, ale jednocześnie słaby złoty podraża import, a nasza gospodarka jest bardzo importochłonna. Dlatego jestem zwolennikiem silniejszego złotego, czyli zbliżenia kursu rynkowego do kursu parytetowego. W krajach silnych, rozwiniętych gospodarczo kurs rynkowy jest zrównany z kursem parytetowym.

Jest pan największym w RPP zwolennikiem dalszego obniżania stóp, a przecież to osłabiłoby złotego.

Złoty powinien się umacniać w reakcji na siłę gospodarki. A skąd się bierze jej siła? Z tego, że więcej i bardziej wydajnie produkujemy. To wymaga wzrostu nakładów inwestycyjnych, w czym niższy koszt kredytu byłby pomocny. Mam jednak świadomość, że obniżka stóp procentowych z obecnego poziomu byłaby umiarkowanie efektywna. Problemem nie są bowiem stopy banku centralnego tylko oprocentowanie kredytów dla firm w bankach, które choć wyraźnie spadło w ostatnich latach, pozostaje stosunkowo wysokie. Utrzymująca się nadpłynność sektora bankowego to właśnie przejaw tego, że kredyt jest za drogi dla potencjalnych kredytobiorców. Uważam, że bank centralny powinien ograniczyć absorbowanie tej nadpłynności, żeby skłonić banki komercyjne do jej wykorzystania.

Jak? Wprowadzając ujemną stopę depozytową?

Być może.

A może RPP powinna wziąć przykład z banków centralnych strefy euro, Anglii i Węgier, które udzielają bankom niskooprocentowanych lub darmowych wręcz pożyczek pod warunkiem, że te zostaną przeznaczone na tanie kredyty dla sektora prywatnego?

To jest warte rozważenia.

Obecny skład RPP nie wydaje się jednak skłonny do eksperymentowania, rozszerzania instrumentarium banku centralnego. Będzie pan namawiał kolegów, żeby otworzyli się na niekonwencjonalną politykę pieniężną?

Faktem jest, że eksperymenty w gospodarce to duże ryzyko, ale może będę próbował.

Jest Pan nader powściągliwy zważywszy na to, że uchodzi Pan za największego gołębia w RPP...

Bo gołębie to co prawda łagodne, ale bardzo mądre stworzenia. Mają unikalną i nie do końca zbadaną umiejętność wracania do miejsca, z którego je wywieziono. A mówiąc poważnie, być jastrzębiem w polityce pieniężnej jest według mnie bardzo łatwo, natomiast prowadzenie łagodnej polityki pieniężnej wymaga pewnej subtelności, bo ona wiąże się z pewnymi zagrożeniami. Stwarza na przykład ryzyko wpadnięcia w pętlę inflacyjną. A ja jestem zwolennikiem umiarkowanej, kontrolowanej inflacji, na poziomie 1 proc. rocznie, maksymalnie 1,5 proc.

Zważywszy na to, że cel inflacyjny NBP to 2,5 proc., za ten ostatni pogląd za chwilę zostanie Pan okrzyknięty mianem naczelnego jastrzębia.

O inflacji bliskiej celu inflacyjnego trudno dziś w ogóle myśleć, najpierw trzeba sprawić, żeby skończyła się deflacja, żeby dynamika cen wyszła na plus. To właśnie jest argument na rzecz obniżki stóp procentowych. Wprawdzie deflacja ma charakter kosztowy, więc nie jest dużym problemem dla firm, ale i tak nie jest dla gospodarki korzystna, ujemnie wpływa na przykład na wpływy z VAT.

Zmieńmy temat: jak się Panu podoba ostatnia wersja projektu ustawy frankowej?

Zwrot spreadów to było absolutne minimum, więc dobrze, że rząd przynajmniej tę propozycję przyjął. Ale to nie do końca rozwiązuje problemy zadłużonych we frankach szwajcarskich. Wielu z nich ma do spłaty kapitał przekraczający obecną wartość mieszkania, na które zaciągnęli kredyt. Potrzeba według mnie pewnych działań prawnych, które ograniczyłyby prawa banków w przypadku przejęcia nieruchomości. Chodzi o to, aby przejęcie mieszkania wiązało się z umorzeniem kredytu, bez konieczności spłacania różnicy między jego wysokością o wartością nieruchomości. To by zmobilizowało banki, żeby szukać kompromisowych rozwiązań.

Popiera Pan forsowane przez prezesa NBP Adama Glapińskiego przeniesienie nadzoru nad bankami do banku centralnego?

Połączenie całego nadzoru finansowego w jednej instytucji, KNF, wydawało się kiedyś uzasadnione, bo banki często są uniwersalne, tzn. prowadzą też niebankową działalność, np. ubezpieczeniową. Ale mimo to, nadal są to banki, dlatego powinny być pod nadzorem NBP, nadzór nad bankami jest zresztą jego statutowym obowiązkiem. Inne instytucje finansowe, nie prowadzące działalności bankowej, mogą zostawać pod nadzorem innej instytucji.

CV

Prof. Jerzy Żyżyński jest absolwentem Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2002 r. kierownik Zakładu Gospodarki Publicznej Wydziału Zarządzania UW. Pracował także m.in. w GUS, CBOS i Biurze Studiów i Ekspertyz przy Kancelarii Sejmu. Poseł na Sejm VII i VIII kadencji z ramienia PiS.

Rz: W lipcu prezes NBP Adam Glapiński powiedział, że w Radzie Polityki Pieniężnej prognozy ekonomistów z banku centralnego, zakładające wzrost polskiej gospodarki w tym roku o 3,2 proc., uchodzą za nadmiernie pesymistyczne. Twierdził, że wzrost będzie bliższy 4 proc. Po rozczarowującym pierwszym półroczu RPP porzuci ten optymizm?

Nie zapominajmy, że efekty polityki rządu, która jest wybitnie propopytowa, dopiero zaczynają się uwidaczniać. Dzięki nim, koniunktura w drugim półroczu powinna być lepsza, niż w pierwszym. Po ostatnich danych widać, że takie bodźce, jak program 500+, są naszej gospodarce potrzebne.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację