Szczerze mówię, że w tym meczu mamy jeszcze trzy sezony szans na poprawę kolekcji. Jeżeli komuś nie wychodzi w trzecim sezonie, to znaczy, że pomylił się z powołaniem. Każdy w firmie wie, że tak gramy. Jeden sezon za nami, drugi przed nami. To są uczciwe warunki.
Na co jeszcze poszły pieniądze?
Zwiększyliśmy liczbę pracowników, ludzie przestali od nas masami odchodzić i staliśmy się pożądanym pracodawcą. W Reserved nie zwolniliśmy nikogo poza szefową kolekcji i członkiem zarządu, odpowiedzialnymi za sytuację. Zaczęliśmy ściągać ludzi z zagranicy i mamy już projektantów z Japonii, Wielkiej Brytanii oraz Indii. Ale musiałem dać też pracownikom dostęp do wiedzy, możliwość wyjazdów i uczenia się w fabrykach. Zwiększyliśmy nakłady na wyjazdy do fabryk, ale też żeby zobaczyć, jakie są trendy. Tutaj nie ma budżetów, wyjeżdżamy do bólu. Jeżeli jest to potrzebne, jedziemy do Chin, do Bangladeszu, siedzimy w Azji do oporu, tak długo, aż nauczymy się robić lepsze rzeczy. Czasem się śmieję, że w zeszłym roku ta firma nazywała się No Limits, bo nie było żadnych ograniczeń na wynagrodzenia, na inwestycje, żadnych.
Pan też zmienił swój status w firmie.
Wróciłem do korzeni. Już nie mam gabinetu, jak kiedyś (śmiech). Siedzę razem z pracownikami. W marcu zeszłego roku zorientowałem się, że to, co sprzedajemy w Reserved, to najgorsze rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem w naszych sklepach. Dziwiłem się, że klienci do nas przychodzą. Zrozumiałem, że niezależnie od kosztów muszę drastycznie zmienić obraz tego, co daję klientowi. Zastanawiałem się, dlaczego nikt w centrali nie nosi odzieży Reserved. Utwierdziłem się w przekonaniu, że jeśli chcemy odnieść sukces, musimy robić rzeczy, które sami kochamy. Dopiero wtedy nasi klienci zaczną nas kochać. Z tym przesłaniem projektowaliśmy ostatnie 12 miesięcy i dziś już większość naszych pracowników ubiera się w Reserved.
Czy kryzys dotyczył tylko Reserved?