Kamil Zubelewicz: Zawiłe podatki hamują rozwój

Cel inflacyjny NBP jest rozumiany długofalowo. Nie chodzi o to, by był osiągany w każdym miesiącu, bo to po prostu niewykonalne, ale o to, by inflacja w dłuższym terminie oscylowała wokół 2,5 proc. – mówi członek Rady Polityki Pieniężnej Kamil Zubelewicz.

Publikacja: 26.04.2016 21:00

Kamil Zubelewicz: Zawiłe podatki hamują rozwój

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Od prawie dwóch lat w Polsce, jeśli wierzyć danym GUS, maleją ceny konsumpcyjne. Nic nie wskazuje na to, żeby deflacja miała się w tym roku skończyć. Nie martwi to pana?

Zdecydowanie mnie to nie martwi. Deflacja ma czysto zewnętrzny charakter, jest efektem spadku cen surowców na globalnych rynkach. Import surowców stanowi znaczący koszt naszej produkcji i z tej perspektywy patrząc, deflacja to prezent od losu.

Rada Polityki Pieniężnej porzuciła cel inflacyjny, zobowiązujący ją do utrzymywania wzrostu indeksu cen konsumpcyjnych (CPI) w tempie 2,5 proc. rocznie?

Gdyby Rada zmieniła cel, to by to ogłosiła. Wszelkie prognozy, którymi dysponujemy, pokazują, że inflacja wróci do celu przy obecnym poziomie stóp procentowych.  Gdybyśmy więc teraz obniżyli stopy procentowe, moglibyśmy wkrótce być zmuszeni do ich podniesienia. Wiele osób zapomina, że cel inflacyjny NBP jest rozumiany długofalowo. Nie chodzi o to, żeby był osiągany w każdym miesiącu, bo to po prostu niewykonalne, ale o to, by inflacja w dłuższym terminie oscylowała wokół 2,5 proc.

Ale pańskim zdaniem powrót inflacji do celu RPP wcale nie jest pożądanym zjawiskiem?

Cel inflacyjny jako punkt odniesienia polityki pieniężnej został w Polsce przyjęty w 1998 roku, gdy inflacja była wysoka. Realizacja tego celu w średnim terminie była wyrazem woli ówczesnej RPP, żeby możliwie szybko stłumić inflację nie dławiąc przy tym wzrostu gospodarczego. Gdy inflacja zbliżała się do wyznaczonego celu, obniżano go, aż do osiągnięcia obecnego poziomu 2,5 proc. Podstawowym i konstytucyjnym zadaniem NBP jest dbanie o wartość pieniądza, czyli o jego siłę nabywczą. Każda inflacja osłabia siłę nabywczą pieniądza, czyli zmniejsza jego wartość. Skoro więc wskutek szoku podażowego nie mamy dziś inflacji i nie zostało to okupione ostrymi podwyżkami stóp, to znaczy, że NBP realizuje swoje zadanie.

O wysokości celu inflacyjnego decyduje co roku RPP. Gdy rozpoczną się prace nad założeniami polityki pieniężnej na 2017 r., będzie pan optował za zmianą celu?

Jeśli dojdzie do takiej dyskusji, będę optował za obniżeniem celu inflacyjnego. Został on w Polsce ustalony na poziomie 2,5 proc., czyli nieco wyżej, niż w strefie euro (2 proc. – red.), co m.in. miało sprzyjać lekkiemu słabnięciu złotego wobec euro i w założeniu podtrzymywać konkurencyjność cenową polskiego eksportu. Dziś jednak strefie euro też daleko jest do inflacji na poziomie 2 proc., a nasz eksport w coraz większym stopniu konkuruje jakością, a nie ceną.

Może zamiast obniżać cel inflacyjny wystarczyłoby przyjąć, że wyznacza on maksymalną dopuszczalną dynamikę cen, a jakakolwiek niższa dynamika cen będzie przez RPP akceptowana.

W długim okresie inflacja jest dla gospodarki pewnym kosztem. Trudno jest prowadzić politykę pieniężną z założeniem zwiększania tego kosztu. Gdy gospodarz widzi oszczędności, powinien się cieszyć, a nie dążyć do szybkiego zwiększenia kosztu zakupów.

Uzasadnieniem dla celów inflacyjnych na poziomie około 2 proc. – a takie ma większość banków centralnych stosujących politykę celu inflacyjnego – są też względy efektywności gospodarki. Uważa się, że umiarkowana inflacja ułatwia np. dostosowanie płac, których obniżki są trudne do przeforsowania, do sytuacji na rynku pracy. Nie przekonuje pana ten argument?

Proszę zwrócić uwagę, jaka jest jego logika. Sprowadza się ona do tego, żeby ceny dóbr i usług rosły szybciej niż cena pracy, czyli płace. Zgodnie z tą logiką niedopowiedzianym skutkiem polityki pieniężnej jest wspieranie wzrostu gospodarczego kosztem płac. A niski poziom płac może skutkować emigracją, co pogłębia problemy demograficzne kraju.

Dodatkowo inflacja sprawia, że niektóre projekty inwestycyjne nominalnie stają się opłacalne, ale realnie ich opłacalność wcale nie wzrasta. To sprzyja marnotrawstwu kapitału.

Nie przekonuje mnie też argument, że umiarkowana inflacja jest korzystna, bo jej przeciwieństwo – czyli deflacja – jest bardziej szkodliwa, gdyż spadek cen może skłonić ludzi do odkładania wydatków. Nawet gdyby rzeczywiście zaczęli odkładać wydatki w czasie, wówczas powinny rosnąć oszczędności. Podkreślę, że w przypadku Polski pozostają na niskim poziomie.

Dynamikę cen konsumpcyjnych można różnie mierzyć. Obliczany przez GUS wskaźnik CPI pokazuje większą deflację, niż obliczany przez Eurostat wskaźnik HICP. Czy dla RPP ma to jakieś znaczenie?

Tak, w nowym składzie RPP od razu pojawiła się dyskusja na ten temat sposobów mierzenia inflacji. Różnica we wskazaniach CPI i HICP wynika częściowo z tego, że koszyk towarów i usług używany przez GUS jest aktualizowany co roku, a koszyk na którym opiera się Eurostat rzadziej. Poprosiliśmy już GUS o przedstawienie szeregu kwestii metodycznych.

Niska inflacja – a nawet deflacja – związana ze spadkiem cen surowców, nie jest zjawiskiem występującym tylko w Polsce. W innych krajach naszego regionu, a także w strefie euro, banki centralne próbują jednak temu zjawisku przeciwdziałać. Czym różni się nasza sytuacja od sytuacji np. Węgier czy strefy euro?

Fundamentalna różnica jest taka, że Polska ma nieco lepszą sytuację demograficzną, niż kraje zachodniej Europy, bo mamy jeden wyż demograficzny więcej. Po drugie, w Polsce jest lepsza koniunktura. Gospodarka się rozwija w przyzwoitym tempie, rosną nominalne płace, konsumenci i producenci są w dość dobrych nastrojach, mamy nadwyżkę w handlu zagranicznym. Oczywiście, chciałbym żeby gospodarka rozwijała się szybciej. Tak mogłoby się stać, gdyby przedsiębiorstwa chętniej inwestowały. Ich skłonność do inwestycji nie zależy obecnie od poziomu stóp procentowych, bo firmy nie mają problemu z dostępem do kapitału. Mają środki na inwestycje, tylko ich nie wydają. Przyczyn tego stanu rzeczy szukałbym w regulacjach, w podatkach – ogólnie: w niepewności przedsiębiorców co do kształtu polityki gospodarczej. W takim kontekście stabilizacja kosztu pieniądza to eliminacja jednego ze źródeł niepewności.

Skoro ani dynamika cen, ani tempo wzrostu gospodarki, nie dają przesłanek do zmiany stóp, co mogłoby ewentualnie takich ruch na RPP wymusić?

Wyobraźmy sobie sytuację, w której rząd skutecznie ogranicza deficyt budżetowy. Niepewność dotycząca finansów publicznych maleje. To mógłby być poważny argument na rzecz obniżki stóp. Rynkowa stopa procentowa to cena pieniądza w czasie, która odzwierciedla m.in. ryzyko prowadzenia działalności gospodarczej w Polsce. Gdyby więc ryzyko takie zmalało, to mogłaby pojawić się przestrzeń do dostosowania stóp.

Ekspansywna polityka fiskalna rządu może zmusić RPP do zaostrzenia polityki pieniężnej?

Polityka fiskalna nie musi okazać się bardziej ekspansywna niż polityka prowadzona w poprzednich latach. Rząd deklaruje chęć utrzymania deficytu poniżej 3 proc. PKB i widać liczne starania Ministerstwa Finansów uwiarygodniające te deklaracje.

Skoro mowa o polityce rządu: podoba się panu flagowy pomysł ekipy PiS, czyli program Rodzina 500+?

Na pewno ma jedną zaletę względem innych programów pomocowych: to nie są pieniądze za darmo, trzeba coś zrobić, żeby je otrzymać. Ale jeszcze lepiej by było, gdyby zamiast dawać zasiłki, rząd pozwalał te pieniądze odliczać od podatków i składek na ZUS. Generalnie lepiej jest, gdy państwo nie zabiera pieniędzy, niż gdy je daje.

Rząd sporo mówi też o potrzebie repolonizacji banków. Co pan o tym sądzi?

Jeśli Polacy będą coraz więcej oszczędzali i będą chcieli inwestować w banki, te istniejące lub nowe, to repolonizacja nastąpi samoistnie. Taki naturalny proces byłby bardziej efektywny, niż celowa polityka rządu zmierzająca do repolonizacji. Państwo i tak jest już zaangażowane w wiele obszarów gospodarki – moim zdaniem nie zawsze potrzebnie. Akumulacja wewnętrzna kapitału wzmacnia fundamenty wzrostu, co pokazuje przykład krajów azjatyckich. Istotne jednak, żeby to nie odbywało się poprzez wymuszone oszczędności.

Część polityków i ekspertów uważa, że NBP powinien zaangażować się w rozwiązanie problemu kredytów frankowych, np. pomagając bankom rozłożyć w czasie stratę, jaką poniosłyby w przypadku przewalutowania tych pożyczek na złote. Podoba się panu ten pomysł?

Z kredytami walutowymi wiąże się kilka kwestii. Uważam, że bez problemu rozwiązać można kwestię spreadów. To był instrument, na którym banki zarabiały, ale często bez solidnej podstawy w umowach, np. arbitralnie ustalając z klientami kursy wymiany walut. Sądzę, że w tym przypadku można ustawowo przywrócić równość stron umowy. Warto też pamiętać, że tego typu sprawy były już przedmiotem pozwów sądowych i działań ugodowych, więc nie wymagały dodatkowych rozwiązań ustawowych. Ale w kwestii przewalutowania kredytów frankowych mam pewne wątpliwości. Po pierwsze, te kredyty są spłacane nie gorzej niż pozostałe. Po drugie, co by się stało, gdyby po przewalutowaniu kredytów było konieczne podniesienie stóp procentowych w Polsce? Obawiam się, że „frankowicze" mogliby uznać, że zostali po raz kolejny oszukani. Po trzecie, trzeba mieć również na względzie zagrożenie pozwami międzynarodowymi np. ze strony spółek matek banków polskich, które udzielały kredytów walutowych.

Co pańskim zdaniem jest największą barierą rozwoju polskiej gospodarki?

Wysokie opodatkowanie pracy i stopień skomplikowania oraz niepewności systemu podatkowego. Weźmy za przykład płatników VAT. To jest 1,7 mln podmiotów. Ale połowa najmniejszych płatników, o przychodach do 150 tys. zł rocznie, wpłaciła do budżetu w 2014 roku około 120 mln zł netto z tytułu VAT, przy całkowitych wpływach z tego podatku na poziomie ponad 100 mld zł. Te podmioty więcej wydają na obsługę księgową, niż państwo zyskuje na tym, że są one w systemie VAT. Podobnie jest z podatkiem dochodowym od osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą. Połowa podmiotów ma przychody do 150 tys. zł. Ze względu na to, że od podatku odliczają składki na ZUS i zdrowotną, praktycznie nie płacą podatku. Ale deklaracje muszą wypełniać, prowadzić księgi itp. Dla małego przedsiębiorcy to jest ogromne obciążenie. Dlatego w Polsce praktycznie zawsze, gdy obniżano obciążenia pracy, rosło zatrudnienie.

Rząd nie jest raczej otwarty na jakiekolwiek pomysły, które mogłyby skutkować spadkiem wpływów do budżetu.

Obniżka podatków od pracy nie zmniejszyłaby wpływów do budżetu. Po pierwsze, ze względu na wzrost zatrudnienia mniej było wypłat zasiłków, a po drugie więcej byłoby płacących podatki i składki. Swoją drogą, niedocenianym skutkiem obecnej deflacji w Polsce jest to, że pozytywnie wpływa ona na rynek pracy. Za dotychczasową pensję można kupić więcej, a nominalnie podatki od niej nie rosną.

CV

Dr Kamil Zubelewicz od lutego jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej z nominacji prezydenta Andrzeja Dudy. Jest wykładowcą Collegium Civitas w Warszawie, do niedawna pełnił na tej uczelni funkcję prorektora ds. dydaktycznych. W pracy naukowej specjalizuje się w finansach publicznych.

Od prawie dwóch lat w Polsce, jeśli wierzyć danym GUS, maleją ceny konsumpcyjne. Nic nie wskazuje na to, żeby deflacja miała się w tym roku skończyć. Nie martwi to pana?

Zdecydowanie mnie to nie martwi. Deflacja ma czysto zewnętrzny charakter, jest efektem spadku cen surowców na globalnych rynkach. Import surowców stanowi znaczący koszt naszej produkcji i z tej perspektywy patrząc, deflacja to prezent od losu.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację