Nacjonalizm podtapia gospodarkę

Teoria ekonomii jest jasna: rynek lepiej alokuje zasoby niż rządy. Dlatego fala nacjonalizmu na świecie jest niebezpieczna – mówi Grzegorzowi Siemionczykowi główny ekonomista banku UniCredit Erik F. Nielsen.

Aktualizacja: 03.04.2017 08:48 Publikacja: 02.04.2017 18:53

Nacjonalizm podtapia gospodarkę

Foto: Bloomberg/Martin Leissl

Rz: Od początku roku z europejskiej gospodarki płyną sygnały wyraźnego przyspieszenia wzrostu. To jednak głównie tzw. miękkie dane, bazujące na sondażach wśród przedsiębiorców i konsumentów. Czy sądzi pan, że one dobrze odzwierciedlają to, co dzieje się w realnej gospodarce?

Erik Nielsen: Tak, ożywienie w globalnej gospodarce, w tym w Europie, jest faktem. Rozpoczęło się już pod koniec ub.r., mamy więc też trochę twardych danych, które to potwierdzają. To, że poprawę koniunktury widać w wielu regionach i w wielu sektorach, a także w handlu międzynarodowym, również świadczy o tym, że miękkie dane nie kłamią. Zresztą, jeśli już, to dziś powinny one raczej malować zbyt pesymistyczny, a nie zbyt optymistyczny obraz gospodarki. Największym zagrożeniem dla wzrostu jest dziś polityka, a dokładnie fala populizmu i nacjonalizmu. Doniesienia mediów na ten temat mogłyby negatywnie wpływać na sondażowe wskaźniki koniunktury. Ale tego wpływu nie ma.

O tym, że polityka to największe zagrożenie dla wzrostu gospodarczego, słyszę nieprzerwanie od co najmniej roku, gdy ruszyły przygotowania do brytyjskiego referendum w sprawie przynależności do UE. Tymczasem to referendum, choć jego wynik był zaskakujący, nie wyrządziło wielkich szkód brytyjskiej gospodarce ani tym bardziej globalnej. Nie wyolbrzymia pan ryzyka politycznego?

Brytyjskie referendum to nie najlepszy przykład ryzyka, o jakim mówię. Po pierwsze, za wyjściem z UE głosowała tylko nieco ponad połowa Brytyjczyków. Z tej grupy połowa to ci, którzy czują, że stracili na globalizacji. Oni rzeczywiście byli za Brexitem z pobudek nacjonalistycznych. Druga połowa to jednak zwolennicy globalizacji, którzy uważają, że Wielka Brytania lepiej ułoży sobie stosunki gospodarcze z resztą świata poza UE. Po drugie, jak dotąd referendum nie miało realnych konsekwencji. Pewien biznesmen z Londynu powiedział mi, że z Brexitem jest jak z rakiem: słyszysz od lekarza, że jesteś chory i jeśli nie podejmiesz nieprzyjemnego, bolesnego leczenia, umrzesz, ale nie czujesz się źle. Po trzecie, Wielka Brytania jest za małym krajem, żeby mieć znaczenie dla globalnej gospodarki. Nie można tego powiedzieć o USA, Japonii, Indiach i Chinach razem wziętych. A wszędzie tam widać renesans nacjonalizmu. Zresztą widać go również na Węgrzech i w Polsce, choć w mniejszym stopniu.

Dlaczego jednak to, co nazywa pan nacjonalizmem, miałoby szkodzić gospodarce? Modni dziś na świecie ekonomiści, tacy jak Ha Joon Chang i Dani Rodrik, wskazują, że nie należy bezgranicznie wierzyć w wolny handel, że trzeba wspierać rodzime firmy...

Nacjonalizm i populizm, o którym mówię, ma kilka wymiarów. To jest m.in. skłonność rządów do łagodzenia polityki fiskalnej. Takie są na rynkach finansowych oczekiwania pod adresem Trumpa. Bodźce fiskalne w przypadku USA, które są w późnej fazie cyklu koniunkturalnego i osiągnęły stan pełnego zatrudnienia, mogłyby prowadzić do przegrzania gospodarki. Także w Polsce utrzymywanie deficytu budżetowego w okolicy 3 proc. PKB przy wzroście gospodarczym zbliżonym do potencjału nie jest na dłuższą metę rozsądne.

Jednak tym, co jest w tej fali nacjonalizmu najbardziej niebezpieczne, jest protekcjonizm. I to nie tylko w odniesieniu do towarów, ale też do ludzi i kapitału. Nie twierdzę, że to doprowadzi do gospodarczej katastrofy. Niemniej jednak teoria ekonomii jest w tej sprawie jednoznaczna: rynek lepiej alokuje zasoby niż rządy.

Na ile prawdopodobne jest, że Trump będzie realizował swoje protekcjonistyczne deklaracje? Nawet gdyby dało się przywrócić w USA produkcję jeansów, wcale nie byłoby to dla tamtejszej gospodarki korzystne. Trudno uwierzyć, że prezydent USA tego nie wiedział.

Dlatego nasz podstawowy scenariusz na najbliższe lata zakłada, że administracja Trumpa powstrzyma się od działań protekcjonistycznych na dużą skalę. Nie można niestety wykluczyć, że na przykład opodatkuje import. Gdyby to sprowokowało Chiny i UE do działań odwetowych, mielibyśmy wojnę handlową. Problem z administracją Trumpa polega na tym, że różni jej przedstawiciele mówią różne rzeczy. Nowy prezydent USA najwyraźniej lubi wielogłos, konkurujące siły...

To znaczy, że ma otwarty umysł.

On nie ma żadnego umysłu (śmiech). To właśnie utrudnia przewidywanie jego decyzji. Mam wrażenie, że Trump wierzy temu, z kim ostatnio rozmawiał. Tymczasem jego współpracownicy to z jednej strony ludzie spełnieni w biznesie, ale niedoświadczeni w polityce, a z drugiej ludzie po prostu nieprzewidywalni, jak Peter Navarro (szef utworzonej niedawno Rady Handlu Krajowego – red.) oraz Stephen Bannon (doradca Donalda Trumpa – red.).

Powiedział pan, że ekspansywna polityka fiskalna – jeśli Trumpowi uda się ją przeforsować – grozi przegrzaniem amerykańskiej gospodarki. Fed nie będzie próbował temu przeciwdziałać?

Do niedawna wśród członków Federalnego Komitetu Otwartego Rynku (FOMC, czyli decyzyjny organ Fedu – red.) dominował pogląd, że choć spóźniają się nieco z normalizacją polityki pieniężnej, to nie ma w tym nic złego. Chcieli mieć pewność, że ożywienie jest trwałe. Ale dziś, jak się wydaje, w FOMC górę wziął pogląd, że Trumpowi uda się wprowadzić część bodźców fiskalnych, m.in. obniżkę podatków, a w tym kontekście normalizacja polityki pieniężnej jest już mocno spóźniona. Marcowa podwyżka stóp procentowych w USA oznacza moim zdaniem, że Fed przestał opierać swoje decyzje na bieżących danych makroekonomicznych i zaczął postępować strategicznie. Jeśli mam rację, to Fed podwyższy w tym roku stopy procentowe co najmniej trzy, może cztery razy.

Sądzi pan, że Europejski Bank Centralny też będzie musiał wkrótce zacząć zaostrzać politykę pieniężną? Inflacja w strefie euro jest bliska celu tej instytucji (tuż poniżej 2 proc.), co niepokoi wrażliwych na tym punkcie Niemców, a jednocześnie Waszyngton skarży się, że rozbieżności między polityką Fedu i EBC skutkują aprecjacją dolara wobec euro.

Nie sądzę, żeby EBC czuł jakąkolwiek presję ze strony Waszyngtonu. To się dla decydentów z Frankfurtu nie liczy. Uwagi ze strony Niemiec też nie mają według mnie żadnych realnych konsekwencji, ale z pewnością irytują EBC. W końcu to właśnie Niemcy zabiegali o pełną niezależność banku centralnego strefy euro, aby te kraje, które życzyłyby sobie łagodniejszej polityki pieniężnej, nie mogły wywierać na niego presji. A teraz sami tę presję stwarzają. Według mnie w tym roku żadnej zmiany polityki pieniężnej w Eurolandzie nie będzie. Ale jesienią EBC ogłosi, że z początkiem 2018 r. ponownie ograniczy skalę QE (program skupu aktywów za wykreowane pieniądze, który został nieco ograniczony w marcu – red.). Jeśli gospodarka pozostanie na obecnym kursie, z końcem 2018 r. EBC może całkowicie przerwać QE.

Dziś za główne zagrożenie dla koniunktury na świecie uchodzi polityka, jeszcze niedawno ekonomiści w tym kontekście wskazywali powszechnie na ryzyko kryzysu w Chinach. To drugie zagrożenie minęło?

Jestem ekonomistą od 30 lat i w tym czasie nie poznałem kraju, w którym taka dynamika i poziom zadłużenia, jak w Chinach, nie zakończyły się łzami. Być może Chiny będą pierwszym takim przypadkiem, w końcu tamtejsi decydenci mają świadomość tego zagrożenia, starają się ograniczać odpływ kapitału z kraju itp. Może im się uda. Ale osobiście w to nie wierzę. W tej chwili koniunktura w Chinach może się rzeczywiście poprawiać w związku z ożywieniem w globalnym handlu. Na dłuższą metę jednak utrzymanie dzisiejszego tempa wzrostu gospodarki będzie możliwe tylko wskutek dalszego narastania bańki kredytowej.

CV

Erik F. Nielsen od 2011 r. jest głównym globalnym ekonomistą banku UniCredit. Wcześniej był głównym ekonomistą ds. europejskich w banku Goldman Sachs. Od połowy lat 80. do połowy 90. pracował kolejno w Międzynarodowym Funduszu Walutowym i Banku Światowym.

Rz: Od początku roku z europejskiej gospodarki płyną sygnały wyraźnego przyspieszenia wzrostu. To jednak głównie tzw. miękkie dane, bazujące na sondażach wśród przedsiębiorców i konsumentów. Czy sądzi pan, że one dobrze odzwierciedlają to, co dzieje się w realnej gospodarce?

Erik Nielsen: Tak, ożywienie w globalnej gospodarce, w tym w Europie, jest faktem. Rozpoczęło się już pod koniec ub.r., mamy więc też trochę twardych danych, które to potwierdzają. To, że poprawę koniunktury widać w wielu regionach i w wielu sektorach, a także w handlu międzynarodowym, również świadczy o tym, że miękkie dane nie kłamią. Zresztą, jeśli już, to dziś powinny one raczej malować zbyt pesymistyczny, a nie zbyt optymistyczny obraz gospodarki. Największym zagrożeniem dla wzrostu jest dziś polityka, a dokładnie fala populizmu i nacjonalizmu. Doniesienia mediów na ten temat mogłyby negatywnie wpływać na sondażowe wskaźniki koniunktury. Ale tego wpływu nie ma.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację