Na ten moralno-finansowy szantaż rząd będzie musiał znaleźć mądrą odpowiedź, w której należałoby wyważyć polityczne i ekonomiczne interesy.

Patrząc z punktu wiedzenia interesu ekonomicznego, bez funduszy UE polska gospodarka dałaby sobie oczywiście radę, i zabranie nam całej pomocy nie oznaczałoby totalnej katastrofy. Ale trzeba jasno powiedzieć, że rozwijalibyśmy się znacznie wolniej, a inwestycje publiczne czekałaby raczej marna przyszłość.

Jak pokazują raporty przygotowane dla Ministerstwa Rozwoju, w scenariuszu pełnego wykorzystania funduszy UE do 2020 r. wartość naszej gospodarki mogłaby wzrosnąć do ok. 2,4 bln zł. W skrajnym zaś scenariuszu, w którym nie dostajemy z UE ani euro, byłoby to o 0,3 bln zł, czyli o 14 proc. mniej. W pierwszym przypadku nasz poziom zamożności (liczony jako PKB per capita z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej) w 2020 r. może sięgnąć 76 proc. unijnej średniej, w tym drugim – już tylko 70 proc.

Co ciekawe, jeśli chodzi o poziom inwestycji fundusze UE są o wiele istotniejsze dla sektora publicznego niż dla prywatnego. W przypadku przedsiębiorstw projekty współfinansowane z budżetu UE stanowią bowiem niewielki odsetek wydatków prorozwojowych, w przypadku inwestycji rządowych – np. w drogi czy koleje, a także samorządowych, są czynnikiem kluczowym. Bez funduszy UE prawdopodobnie byłyby one nawet 30-40 proc. niższe. Tym samym mielibyśmy przykładowo o jedną trzecią mniej autostrad czy dróg ekspresowych. Nie wiadomo też, czy udałoby się np. dokończyć warszawskie metro, które przecież też jest w głównej mierze finansowane z euro budżetu. W końcu, unijne fundusze stanowią podstawę realizacji tzw. planu Morawieckiego, który ma nas wyrwać z pułapki średniego dochodu.

Na razie greckie czy włoskie ultimatum, nie oznacza, że UE jako całość zabierze nam swoje wsparcie. Ale takie ryzyko istnieje, i warto mieć świadomość, jakie przyniesie to konsekwencje.