I nic dziwnego: od katastrofy smoleńskiej zakup nowej floty postrzegany jest jako priorytet, ale efektów nie można się doczekać.

Ministerstwo Obrony Narodowej w 2013 i 2014 roku próbowało wyczarterować dwie niewielkie maszyny, które mogłyby przewozić najważniejsze osoby, jednak próby spaliły na panewce. Jeden przetarg unieważniono z powodu wysokiej ceny, drugi nie zgromadził wymaganej liczby ofert.

W ubiegłym roku poprzedni rząd rozpoczął przetarg na zakup samolotów, ale nowa ekipa szybko go unieważniła. W rezultacie najważniejsze VIP-y podróżują w systemie mieszanym: na krótkich dystansach latają śmigłowcami należącymi do wojska. Gdy trzeba polecieć dalej – czarterowane są dla nich dwa embraery należące do LOT. Trudno zakładać, by takie rozwiązanie mogło być korzystne na dłuższą metę.

Problem w tym, że obecne przetargi na zakup małych samolotów i maszyn średniej wielkości wcale nie gwarantują sfinalizowania transakcji z najlepszym wyborem. Będzie nad nimi ciążyć sprawa fatalnie zakończonego przetargu na caracale, który stawia polską stronę postępowania w niekorzystnym świetle i podkopuje jej wiarygodność oraz solidność. Są już zresztą tego skutki: ze złożenia oferty wycofał się Airbus, który obok Boeinga miał być jednym z faworytów.

W całej sprawie szczególnym ryzykiem mogą się okazać nieprzewidywalni politycy, którzy mogą się kierować względami niekoniecznie związanymi z realizacją zamówień publicznych. Wiceminister obrony, który uczył Francuzów jeść widelcem, już zapowiedział, że kwestia zakupu samolotów jest dla Polski sprawą honoru. Tymczasem byłoby lepiej, aby o takiej transakcji decydowały przede wszystkim względy biznesowe i kwestie bezpieczeństwa, a ponad honor państwa przedkładany był zdrowy rozsądek.