Pytanie wbrew pozorom wcale nie miało wyprowadzić redaktora z równowagi. Od końca listopada 2016 r. do końca lutego 2017 r. WIG urósł aż o 21 proc. W kolejnych miesiącach hossa wyhamowała, do ubiegłego tygodnia WIG urósł o 7 proc. W czwartek tak zwany zagraniczny kapitał wyraźnie wrócił z wakacji, bo tylko podczas jednej sesji WIG zyskał 2 proc. Nie trzeba być analitykiem technicznym, żeby patrząc na wykres notowań indeksu szerokiego rynku warszawskiej giełdy, zauważyć, że jeżeli koniunktura gwałtownie się nie załamie, np. z przyczyn politycznych (np. USA–Korea Północna), następnym przystankiem WIG powinien być rekordowy poziom z lata 2007 r., do którego zostało nam zaledwie 5–6 proc. To cel minimum na najbliższy czas, biorąc pod uwagę, że zakupy akcji na giełdach rynków wschodzących, do których GPW się zalicza, trwają w najlepsze.

Ciesząc się, że WIG dąży do historycznego rekordu, nie zapominajmy, że właśnie w 2007 r., gdy warszawski parkiet był rozgrzany jak nigdy, do funduszy inwestujących w akcje Polacy wpłacali najwięcej pieniędzy (miliardy złotych miesięcznie). Później zaczęła się bessa. Minęło dziesięć lat, a zwykli oszczędzający jeszcze nie odrobili strat z zainwestowanych pieniędzy. Nic więc dziwnego, że dziś przeciętny oszczędzający trzyma się od giełdy z daleka – giełdowych spadków na własnej skórze doświadczyło znacznie więcej osób niż zwyżek. Pisanie o hossie dziś przypomina sztukę dla sztuki, to temat dla garstki zapaleńców rozumiejących ryzyko inwestycji w akcje i niebojących się go. Z jednej strony szkoda, z drugiej jednak to dobrze. Może w tym cyklu hossa–bessa mniej ludzi rozczaruje się akcjami, by już w kolejnym kupować je, gdy są tanie, a nie rekordowo drogie.