Z jednej strony to dobra informacja, bo dzięki zastrzykowi gotówki spinać się będzie budżet tego gigantycznego obiektu, z ulgą dla podatników. Z drugiej to informacja zła. Bo skoro sponsorem została nie firma prywatna, ale państwowa PGE, rodzą się podejrzenia, że to tylko rodzaj dotacji od rządu kontrolującego obie instytucje.

Dotychczas pieniądze PGE za tzw. naming rights płynęły na stadion w Gdańsku (umowa skończy się wkrótce). Inwestycja w 2010 r. w nazwę PGE Arena miała ten sens, że PGE starała się wówczas o przejęcie gdańskiej państwowej spółki energetycznej Energa. Nazwa stadionu miała ułatwić wprowadzenie do świadomości mieszkańców Pomorza marki PGE, która – gdyby przejęcie doszło do skutku – zapewne zastąpiłaby Energę.

W sponsorowaniu stadionu w stolicy kryje się marketingowa zasadzka. Jest bardzo prawdopodobne, że nowa nazwa PGE Narodowy nie przebije się do świadomości społecznej, w której przez cztery lata na dobre zadomowiła się w niej już marka Stadion Narodowy. Wyprzeć ją będzie niezwykle trudno. Świadczy o tym spektakularna klapa operacji przechrzczenia stołecznego stadionu Legii na Pepsi Arenę. Kibice i niezainteresowani piłką warszawiacy nowej nazwy nie kupili. Podobnie jak mieszkańcy Poznania, którzy chodzą na mecze na stadion Lecha, a nie na Inea Stadion.

Na przeciwległym biegunie są trójmiejskie stadion PGE Arena i hala Ergo Arena czy łódzka hala Atlas Arena. Nikt ich inaczej nie nazywa, bo miana nadano zaraz po powstaniu obiektów. I pewnie nie będzie już nazywał. Niewykluczone więc, że kibice dalej będą chodzić na PGE Arenę, a drogo okupiona nazwa PGE Narodowy się nie przyjmie.