Samorządy wyczuły, że na śmieciach można zarobić. Dlatego bez przetargów przekazują swoim komunalnym firmom usługi odbioru i zagospodarowania śmieci.

Problem w tym, że niejednokrotnie nie są do tego przygotowane. Przykładem jest Warszawa, gdzie Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania otrzymało „w prezencie" śmieciowy biznes, choć przez lata ratusz nie podjął decyzji o budowie potrzebnej instalacji przetwarzającej odpady z odzyskiem ciepła (podobnej do tej krakowskiej czy poznańskiej).

Komunalna spółka poszukuje więc podwykonawców wśród prywatnych firm. Podkręca wymogi (np. dotyczące poziomów recyklingu) przy drakońsko niskich stawkach za usługę. W efekcie w pierwszej turze przetargu w jednej dzielnicy nikt nie zdecydował się na start, a w innych złożono oferty dwukrotnie przekraczające budżet.

Nic dziwnego, że założeniem kolejnej, 42. nowelizacji ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach jest postulat dotyczący urealnienia stawek za odbiór śmieci. Zwłaszcza że miejskie spółki, które monopolizują rynek odpadów komunalnych, zaczynają zajmować się też odpadami z firm i instytucji, znacznie bardziej kalorycznymi, bo niezanieczyszczonymi. Stawki są tam znacznie wyższe, więc włodarze miast mają czym zasypać lukę spowodowaną niskimi stawkami dla odbiorców indywidualnych, czyli ich wyborców. Firmy prywatne postulują, by zostawić im ten rynek. Tylko wtedy odpady z firm nie trafią do jednego worka ze śmieciami komunalnymi.

A może tak wrócić do korzeni? Zamiast podziału rynku gmina (a nie jej komunalna spółka) w konkurencyjnym postępowaniu powinna wybrać tych, którzy zagwarantują selektywny odbiór i zagospodarowanie. Inaczej Bruksela może nałożyć na nas kary za niedotrzymanie wymaganego poziomu odzysku.