Niestety, także zdobycie narzędzi bardziej zaawansowanych niż płaski śrubokręt graniczyło z cudem. Szczelinomierz? Komplet kluczy nasadowych? Klucz dynamometryczny? Marzenia ściętej głowy. Na początku lat 80. na całym Śląsku nie mogłem dostać odsysacza do cyny. Bezsilne były nawet kopalnie skarbów, jakimi dla majsterkowiczów były wtedy składnice harcerskie. Udało się dopiero po dwóch latach poszukiwań, zupełnym przypadkiem, podczas wakacji w Gorzowie Wielkopolskim. W składnicy harcerskiej, a jakże.

Potem, kiedy nagle wszystko stało się dostępne, „zrób to sam" znalazło się na bocznym torze. Teraz wraca. To oznaka, że nieco nasyciliśmy się już takimi samymi meblami czy dodatkami z popularnych sieci, a przy tym bogacenia się społeczeństwa. Sklepy DIY (Do It Yourself) są szalenie popularne choćby w USA. U nas rynek rośnie w przeciętnym tempie ok. 4 proc., czyli z grubsza w okolicach PKB. Znacznie szybciej – wielkie sieci (nawet ok. 10 proc.).

Czy zatem małym sklepom i punktom usługowym grozi zagłada? A są ich całe tradycyjne zagłębia – jak choćby w sąsiedztwie redakcji „Rzeczpospolitej". Część z pewnością zniknie. Ale nie wszystkie.

Ostatnio chciałem przyciąć deski. W trzech dużych sieciach okazało się to niemożliwe – docinają tylko materiały kupione u nich (atrakcyjność symbolicznej złotówki za cięcie przygasa, kiedy doliczy się cenę płyt). Do sklepu czwartej, która jeszcze to robi, mam daleko. Nieoceniony okazał się mały warsztat stolarski w okolicy, który zrobił to po bardzo przystępnej cenie. A na brak pracy nie narzeka. Cała niemała siedziba zastawiona jest materiałami od klientów.