Z badań Biblioteki Narodowej wynika, że pomimo mody na wciągające kryminały w ubiegłym roku alergia na zapach książek dotykała więcej niż co drugiego Polaka, bo ani jednej książki (sic!) nie przeczytało aż 63 proc. z nas.

Zanikanie księgarni to naturalna konsekwencja tej sytuacji. Nie da się ukryć, że tradycyjne placówki są osłabiane przez tańsze internetowe księgarnie i sprzedaż e-booków, których ceny wydawcy dostosowali do oczekiwań e-klientów, wytykających, że elektroniczna książka jest tańsza w produkcji (ale często nieświadomych, że obowiązuje na nią prawie pięciokrotnie wyższy VAT niż na normalną papierową).

To nie internet jest jednak największym wrogiem tradycyjnych księgarni. Problem w tym, że Polaków książki w ogóle nie interesują i najczęściej miewają z nimi zaledwie sporadyczny kontakt podczas klikania w komórkę w kolejce do kasy w supermarkecie ciągnącej się obok koszy z tanią literaturą.

Czytelnicy kupujący książki w internecie z przyczyn czysto ekonomicznych wcale nie są wrogami tradycyjnych księgarni i nie jest prawdą, że całkowicie ich unikają. Zarażeni wirusem miłości do książek odwiedzają je chociażby po to, żeby przeprowadzić test pierwszego zdania na jakiejś wydawniczej nowości czy wziąć udział w spotkaniu z ulubionym autorem. A przy okazji najczęściej wychodzą z nową książką. Tak to działa.

Księgarni nie zabija internet, tylko polska czytelnicza znieczulica. Nawet jeśli jedna zakupiona w tradycyjnej księgarni książka rocznie kosztowałaby nieczytające dziś gospodarstwo domowe 20 zł więcej niż w internecie, nie wyobrażam sobie, by je to od razu zrujnowało. Tymczasem przy 63 proc. nieczytających już ta jedna rocznie książka przybywająca w każdym domu wyposażonym np. w lśniący telewizor 4K odmieniłaby los księgarni całkowicie.