Nie jest to rozwiązanie łatwe ani tanie, chodzi przecież o dziesiątki miliardów złotych. Ale skoro samorządy i tak kupują autobusy do komunikacji miejskiej, to czemu nie mają kupić pojazdów elektrycznych? Taki autobus miałby się składać z komponentów wyprodukowanych przez rodzime firmy, być niedrogi i tani w eksploatacji. To nie jest zadanie niewykonalne, nie trzeba w tym wypadku zaczynać wszystkiego od nowa, skoro mamy w Polsce np. Solarisa, producenta takich pojazdów, który dotychczas sprzedawał je głównie za granicą, a tylko sporadycznie na własnym rynku.

Program, jak to jest zwyczajem w przypadku pomysłów wicepremiera, jest ambitny. Zakłada, że do 2021 roku w Polsce ma jeździć tysiąc elektrycznych autobusów, a cztery lata później łącznie milion pojazdów elektrycznych. Tymczasem pod koniec 2016 roku w naszym kraju było zarejestrowanych niespełna 400 aut z napędem elektrycznym.

Ale w tej sprawie zaczyna się sporo dziać. Tylko w ciągu jednego tygodnia japoński Nissan ma przekazać w Polsce 200 takich aut dla firmy taksówkowej i kolejnych 20 wrocławskiemu operatorowi car-sharingu.

Budujące jest również to, że władze podeszły do programu całościowo i przewidują modernizację sieci energetycznych, które mogłyby nie wytrzymać popytu na prąd, gdyby program elektromobilności się udał. Pozostaje jeszcze tylko odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób będzie produkowany prąd zasilający polską e-rewolucję. Bo jeśli tak, jak obecnie, to taka elektryczna rewolucja nie przyniesie przełomu w walce o czystsze powietrze. Ale jest i dobra wiadomość: są firmy gotowe pomóc Polsce produkować czystą energię z brudnego węgla. Są też pomysły na budowanie farm wiatrowych na morzu. Jeśli więc elektromobilność będzie postrzegana jako wielki impuls dla gospodarki, to rzeczywiście może się ona udać.