Szczególnie gdy chodzi o produkty, których w Polsce nie brakuje. Powszechna dostępność towarów z innych krajów jest efektem przynależności do wspólnego rynku, z którego przywilejów także nasze firmy korzystają z powodzeniem od ponad dekady. Tylko w latach 2004–2015 eksport żywności z Polski zwiększył się o prawie 360 proc. Tak duży wzrost zawdzięczamy głównie odbiorcom z krajów UE.

Chwilowa wątpliwość przed sklepową półką to nic groźnego. Co innego, gdy firmy muszą ukrywać pochodzenie swoich produktów, nęka się je kontrolami i czarnym PR. Sukces, który nasza żywność odniosła na europejskim rynku, a także fakt, że jest ona stosunkowo tania, sprawiły, że znaleźliśmy się w gronie krajów często dyskryminowanych. Niechlubnie pod tym względem wyróżniają się Czesi. Ale producenci, choć niechętnie, przyznają, że protekcjonizm nasila się także w innych krajach.

Dobra passa żywności z Polski jest solą w oku rywali tym bardziej, że ostatnie lata nie były łaskawe dla producentów żywności w UE. Swoje piętno na wielu branżach odciska rosyjskie embargo.

Rozwiązywanie kłopotów finansowych pochłania urzędników w Brukseli tak bardzo, że na skuteczną walkę z protekcjonizmem nie wystarcza im już czasu ani siły. A może uznali, że nie warto wkładać kija w mrowisko, bo wolny rynek sam się obroni? Jest w tym sporo racji. W ostatnich latach, mimo nagonki, sprzedaż produktów spożywczych do naszych południowych sąsiadów sukcesywnie pięła się w górę.

Do czasu jednak. W 2016 r. eksport żywności i towarów rolnych z Polski wyraźnie wyhamował. Trend ten trudno będzie odwrócić. Tym bardziej że rynek unijny jest coraz bardziej nasycony. W tej sytuacji mocniejsze wyjście poza UE staje się koniecznością. Niech nie będzie ono jednak ucieczką z podkulonym ogonem.