W USA prezydencka kampania wyborcza jest droga: Hillary Clinton wydała na nią 1,2 mld dolarów, zwycięzca – Donald Trump zadowolił się 647 mln. Oboje otrzymali od bogatych biznesmenów datki przekraczające nawet 20 mln dolarów, czyli ok. 18,3 mln euro. We Francji taka suma wystarczyłaby na sfinansowanie całej kampanii wyborczej. Nad Sekwaną kandydaci mogą bowiem w pierwszej turze wydać najwyżej 16,8 mln euro. Dla finalistów w drugiej turze suma ta wzrasta o ok. 5 mln euro. A zatem Emmanuel Macron i Marine Le Pen mogą wydać po 22,5 mln euro.
Górna granica
Francuska ordynacja wyborcza ogranicza nie tylko ogólne koszty, ale ustala także, kto może finansowo wspierać kandydatów. Pojedyncze osoby mogą ofiarować partii po 7500 euro rocznie, a na rzecz kampanii kandydata na urząd prezydenta najwyżej 4600 euro. Firmom i innym osobom prawnym – z wyjątkiem partii i ruchów politycznych – całkowicie zabrania się finansowania kandydatów.
Ma to zapobiec nieuczciwemu wpływowi z zewnątrz, przy jednoczesnym zachowaniu równych szans – mówi Marcus Obrecht, politolog z Uniwersytetu we Fryburgu. – To rozsądne rozwiązanie – dodaje.
Jak poszczególni kandydaci finansują swoją kampanię, wiadomo dopiero później. Wtedy bowiem muszą rozliczyć się w Narodowej Komisji ds. Finansowania Partii (CNCCFP).