Irena Lasota o wyborach w USA

Jak dotąd USA były krajem umiaru. Teraz najprawdopodobniej zobaczymy silny ruch antytrumpowski i dalszą radykalizację.

Aktualizacja: 10.11.2016 06:09 Publikacja: 09.11.2016 19:33

Irena Lasota o wyborach w USA

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Parafrazując Marksa, widmo krąży po świecie, widmo buntu i zmian.

Z kolei parafrazując Lwa Tołstoja, wszystkie zastoje są do siebie podobne, wszystkie bunty różnią się między sobą.

Donald Trump został właśnie wybrany na 45. prezydenta USA. Właściwie to wygrał na razie tylko powszechne głosowanie. Wedle skomplikowanych przepisów, które mało kto rozumie, prezydenta wybiera kolegium elektorów. W każdym stanie dopiero 19 grudnia zbiorą się elektorzy, uprzednio wybrani przez obie partie, i będą głosować osobno na prezydenta i wiceprezydenta. Wyniki tych wyborów muszą dotrzeć do przewodniczącego Senatu (czyli wiceprezydenta) nie później niż do 28 grudnia, a 6 stycznia odbywa się wspólna sesja Kongresu, na której obliczane są głosy elektorów. Dopiero wtedy, gdy jeden z kandydatów ma co najmniej 270 głosów elektorskich, wiceprezydent oznajmia, kto został prezydentem USA. Jeśli żaden nie ma takiej liczby głosów elektorskich, Kongres wybiera prezydenta, teoretycznie wśród trzech kandydatów, w głosowaniu.

Zazwyczaj elektorzy głosują na kandydata, który w ich stanie zdobył większość głosów. Nie jest to jednak tak oczywiste, skoro 30 stanów przewiduje kary za odmienne głosowanie, z czego wynika, wedle konstytucjonalistów, że elektorzy z pozostałych 20 mogą głosować wedle swego sumienia.

Nie warto by było pewnie o tym pisać, gdyby nie to, że wybory 8 listopada miały bardzo mało wspólnego z panującymi dotychczas zwyczajami i kilku elektorów, głośniej i ciszej, już zapowiadało, że nie będzie głosowało czy to na Trumpa, czy to na Hillary Clinton. Mało to jest prawdopodobne, ale możemy zakładać, że następne 10 tygodni nie będzie dla Trumpa łatwe.

Wygrana Trumpa, jak wszystko zresztą w polityce, miała wiele powodów. Jednym z nich było właśnie hasło zmiany, „osuszenia bagna" i rozpędzenia skorumpowanych polityków. Innym było odwoływanie się do zapomnianej grupy społecznej – zdeklasowanych robotników wykwalifikowanych, górników i „białych", którzy tracą pracę na rzecz imigrantów (legalnych i nielegalnych) i niskopłatnych robotników w Chinach czy Wietnamie.

I Trump, i Clinton mieli najwyższe notowania niepopularności w historii kandydatów na prezydenta. Badania opinii publicznej pokazywały na przewagę, czasem nieznaczną, Clinton nad Trumpem. Okazało się jednak, że puste, ale głośne hasła są mocniejsze niż równie puste ogólniki mówione bardziej umiarkowanym głosem, i że ośrodki badania opinii publicznej nie brały pod uwagę „czynnika Brexitu", czyli nieprawdziwych odpowiedzi dawanych, by nie narazić się na potępienie rodziny czy nawet ankieterów.

Inna niż poprzednio jest też Ameryka podzielona na trzy obozy. Jeden to ten obojętny – ten, który nie poszedł głosować. Dwie pozostałe grupy to zawzięci zwolennicy Clinton i Trumpa.

Pamiętam przeciwników prezydentów Ronalda Reagana czy Billa Clintona, ale nienawiść i fanatyzm obce były Amerykanom. Tym razem Trump i jego zwolennicy używali najgorszych wyzwisk pod adresem Hillary Clinton, ziali wrogością do jej prawdziwych i rzekomych poglądów, i niektóre wiece Trumpa przypominały orwellowskie seanse nienawiści. Na moich oczach dokonywała się radykalizacja obu ugrupowań. Ci, którzy jeszcze kilka miesięcy temu mieli wątpliwości co do Clinton, zaczęli jej bronić. Już nie tylko atakowali Trumpa za to, co mówi czy kim jest, ale bronili nawet najbardziej niedających się bronić aktów korupcji i nieodpowiedzialności Clinton.

Nienawiść zwolenników Clinton do zwolenników Trumpa jest równie silna jak tych drugich do tych pierwszych. Ale jednak lęk przed kontynuacją czy wzmocnieniem korupcji i utrzymywaniem status quo to jedno, a obawa, że na prezydenta wybrano człowieka, który w swoich przemówieniach dawał wielokrotnie wyraz autorytarnym pomysłom i totalitarnym ciągotom, to co innego. Clinton jest uosobieniem lewicowego liberalizmu, podczas gdy Trump z samozadowoleniem objawia się jako populistyczny ksenofob.

Jak dotąd Ameryka była krajem umiaru. Ani partia komunistyczna, ani faszystowska nie miały tu nigdy żadnych szans. Różnice między republikanami i demokratami dotyczyły zazwyczaj przede wszystkim stosunku do ingerencji państwa w gospodarkę i życie obywatela. Nawet w polityce zagranicznej obie partie często się nie różniły.

Teraz najprawdopodobniej zobaczymy silny ruch antytrumpowski i dalszą radykalizację. Chyba że mądrzy ludzie z obu partii i bezpartyjni dojdą do porozumienia, jak przywrócić równowagę, a co za tym idzie, okiełznać Trumpa i uspokoić antytrumpowców.

Parafrazując Marksa, widmo krąży po świecie, widmo buntu i zmian.

Z kolei parafrazując Lwa Tołstoja, wszystkie zastoje są do siebie podobne, wszystkie bunty różnią się między sobą.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kraj
Śląskie samorządy poważnie wzięły się do walki ze smogiem
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Kraj
Afera GetBack. Co wiemy po sześciu latach śledztwa?
śledztwo
Ofiar Pegasusa na razie nie ma. Prokuratura Krajowa dopiero ustala, czy i kto był inwigilowany
Kraj
Posłowie napiszą nową definicję drzewa. Wskazują na jeden brak w dotychczasowym znaczeniu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Kraj
Zagramy z Walią w koszulkach z nieprawidłowym godłem. Orła wzięto z Wikipedii