Marek Migalski: Trump. Dziecko medialnej rewolucji

Nie pojmiemy fenomenu kandydata republikanów, nie rozumiejąc zmian, które zaszły w sposobie komunikacji.

Aktualizacja: 08.11.2016 17:14 Publikacja: 08.11.2016 16:54

Donald Trump

Donald Trump

Foto: AFP

Bez względu na ostateczny wynik wyborów prezydenckich, Donald Trump odniósł niewyobrażalny sukces. Niewyobrażalny bez wzięcia pod uwagę rewolucji, jaka zaszła w sferze komunikacji oraz kształcie sytemu mediów.

Osoba o poglądach, wiedzy i temperamencie kandydata Republikanów jeszcze dekadę temu nie miałaby szans nie tylko na wygraną w wyborach prezydenckich, ale nawet na udział w walce o nominację jednej z dwóch najważniejszych partii politycznych w Stanach Zjednoczonych. Tradycyjne media rozjechałby ją za rasistowskie i seksistowskie wypowiedzi, partyjni działacze uznaliby za kogoś niepoważnego, z kim lepiej się nie wiązać, a elektorat Republikanów przyjąłby do wiadomości, że taki ktoś, jak Trump jako ich reprezentant to najlepszy prezent dla Demokratów i znienawidzonej przez nich Hillary Clinton.

Tylko że obecnie sytuacja ma się inaczej – kontrowersyjny milioner nie tylko wygrał prawybory w swojej partii, ale także  stoczył równorzędny bój z kandydatką Demokratów. Stało się to przede wszystkim dlatego, że całkowicie zmienił się rynek mediów i w tych nowych okolicznościach tacy kandydaci, jak Trump, wreszcie mają swoją szansę na zaistnienie i na realne sukcesy polityczne.

Jednym z najważniejszych przejawów tego nowego ładu medialnego jest zniknięcie pojęcia prawdy. Dziś wszystko może być prawdą lub fałszem. Bo nie ma instytucji i ludzi, którzy mogliby zdecydować co jest czym. Dla części internautów prawdą jest fakt, że świat został stworzony przez Boga około 6 tysięcy lat temu. Na poparcie swej tezy znajdą setki, tysiące wypowiedzi w sieci – pastorów, polityków, naukowców. Jeśli ktoś wierzy, że Obama jest tak naprawdę muzułmaninem urodzonym w Kenii, będzie mógł poprzeć swoje przekonanie dziesiątkami portali, na których ta „oczywistość” została po wielokroć udowodniona. Usłyszy tę „prawdę” także z ust Trumpa i innych polityków czy ewangelizatorów.

Prawda została zastąpiona współegzystencją konkurencyjnych prawd. Każdy może sobie wybrać najbardziej mu pasującą, a potem być w niej utwierdzanym przez tysiące „ekspertów”. Każdy może mieć swoją prawdę i wiernie się jej trzymać.

Z tym wiąże się zanik autorytetów. Kiedyś, gdy rodziły się wątpliwości moralne, naukowe czy polityczne, można było odwołać się do powszechnie szanowanych autorytetów. To one ostatecznie rozstrzygały, co jest słuszne i dobre. Obecnie nie ma takich osób czy instytucji – wszystko może być podważone i zakwestionowane: osoba, instytucja, urząd. Sąd Najwyższy czy Trybunał Konstytucyjny kiedyś orzekały wiążąco, co jest, a co nie jest obowiązującym prawem. Dziś jest to tylko establishmentowa elita, grupa kolesiów lub lobby  sędziowskie. Kiedyś  o tym, co moralne rozstrzygał papież, pastor czy ewangelizator. Obecnie są to tylko strony w niejasnym etycznym, a może i biznesowym, sporze. Nie ma nikogo, kto we współczesnym świecie stanowił niepodważalny autorytet.

Zniknięcie prawdy i autorytetów byłoby niemożliwe bez tzw. mediów tożsamościowych, a właściwie stronniczych. Okazało się, że dziennikarze i media starające się zachować obiektywizm i niezależność gorzej się sprzedają, niż media świadomie i celowo stronnicze. Bolesnym doświadczeniem naszych czasów jest gwałtowny wybuch, mediów obsługujących tylko część elektoratu – zawężonego albo do jednej opcji światopoglądowej, albo jednej opcji politycznej. Okazało się, że można bardzo dobrze i zyskownie funkcjonować na rynku zwracając się do ludzi tylko jednego światopoglądu. W USA takimi telewizjami są FOX i CNN.

Ten model został zaaplikowany także Europejczykom – w tym Polakom. W naszym kraju także nieźle radzą sobie media, które obsługują tylko jedną opcję polityczną – nie znajdzie się w nich nic, co mogłoby narazić ich czytelników czy słuchaczy na dysonans poznawczy.

Ta niszowość zniszczyła w istocie debatę publiczną – ona się już w krajach zachodniej demokracji nie toczy. Poszczególne „tożsamościowe” media dostarczają swoim odbiorcom wciąż ten sam przekaz. Jak dilerzy narkotyków, sprzedają coraz mocniejszy  towar. Nie niuansują przekazu, nie dzielą się wątpliwościami. Codziennie, monotonnie, z uporem tłoczą w umysły swych odbiorców to, co wcześniej już im włożyli do głów. Powodując tym samym uczucie ulgi, zadowolenia, potwierdzenia słuszności wyznawanych poglądów.

Wreszcie – sukces Trumpa nie byłby możliwy bez mediów społecznościowych. One „by-passują” media tradycyjne, które muszą jednak przestrzegać nawet umiarkowanych zasad. Na Facebooku, Twitterze czy Snapczacie nie obowiązują właściwie żadne reguły uznawane przez media znane do tej pory. Po pierwsze, można w nich pisać każdą głupotę i każdą nieprawdę  - zawsze znajdzie się grupa wyznawców, którzy uznają je za swoje i będą rozpowszechniać. Nikt nie ma prawa i możliwości oddzielać informacji prawdziwych od fałszywych. Zabita jest w nich hierarchia ważności i prawdziwości.

Po drugie – media te w naturalny sposób dążą do skupiania się ludzi o podobnych poglądach i profilach. FB czy Twitter za każdym razem, gdy się do nich loguję, zachęcają mnie do nawiązania kontaktu z kimś, kogo uznały za „podobnego do mnie”. Skutkuje to tym, że użytkownicy zaczynają grupować się tylko z tymi, którzy podzielają ich wrażliwość czy poglądy. Taka niszowość, skupianie się w coraz bardziej homogeniczne grupy, niszczy szanse na debatę i rozmowę, bowiem zaczynamy kontaktować się praktycznie tylko z tymi, którzy mają takie same, albo przynajmniej podobne, opinie na wszystko, jak my. Zamiast zatem być sferą wymiany sprzecznych poglądów i odmiennych idei, Internet stał się miejscem grasowania homogenicznych hord.

Bez uwzględnienia powyższych uwag nie zrozumiemy fenomenu Trumpa. Ale też nie pojmiemy sukcesów wielu innych polityków, także w Europie. Polityków, którzy jeszcze przed dekadą byliby nie do pomyślenia jako ważni uczestnicy gry politycznej. Bez trafnego ujęcia rewolucji, jaka dokonała się w sposobach komunikacji i w systemie medialnym, nie zrozumiemy  poprawnie tego, co dzieje się obecnie w zachodniej demokracji. Także w Stanach Zjednoczonych.

Autor jest politologiem. Był europosłem PiS i PJN

Bez względu na ostateczny wynik wyborów prezydenckich, Donald Trump odniósł niewyobrażalny sukces. Niewyobrażalny bez wzięcia pod uwagę rewolucji, jaka zaszła w sferze komunikacji oraz kształcie sytemu mediów.

Osoba o poglądach, wiedzy i temperamencie kandydata Republikanów jeszcze dekadę temu nie miałaby szans nie tylko na wygraną w wyborach prezydenckich, ale nawet na udział w walce o nominację jednej z dwóch najważniejszych partii politycznych w Stanach Zjednoczonych. Tradycyjne media rozjechałby ją za rasistowskie i seksistowskie wypowiedzi, partyjni działacze uznaliby za kogoś niepoważnego, z kim lepiej się nie wiązać, a elektorat Republikanów przyjąłby do wiadomości, że taki ktoś, jak Trump jako ich reprezentant to najlepszy prezent dla Demokratów i znienawidzonej przez nich Hillary Clinton.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 793
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 792
Świat
Akcja ratunkowa na wybrzeżu Australii. 160 grindwali wyrzuconych na brzeg
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 791
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 790