Te wyzwania mają konsekwencje dla bezpieczeństwa Polski. Staliśmy się bowiem krajem frontowym nie tylko NATO, ale zachodniej demokracji w ogóle, co sprawia, że każda administracja amerykańska musi nas brać pod uwagę.
Dla Stanów Zjednoczonych nijak nie będziemy „chatą z kraja", choć nie powinniśmy też przeceniać swojego znaczenia. Mamy jednak podstawy, by budować naszą pozycję jako kluczowego elementu amerykańskiej „pierwszej linii obrony" w Europie.
Rzeczywistość geopolityczna nowego prezydenta bardzo się różni od tej, jaką zastał Barack Obama po pierwszym zwycięstwie. Aby trzymać się tylko spraw dotyczących Polski – dziś jego deklaracje o zlikwidowaniu światowych arsenałów nuklearnych albo słynny reset stosunków z Rosją brzmią jak bajanie. Niemało wskazuje na to, że obecne trendy utrzymają się przez całą kadencję prezydencką, a nawet dłużej. Prezydent musi się z nimi zmierzyć, czy tego chce czy nie.
Zamiast świata Obamy lokator Białego Domu ma przed sobą zalążek kolejnej zimnej wojny z Moskwą, zmianę granic w Europie dokonaną siłą (Krym), modernizację arsenałów atomowych, wojnę w Syrii z udziałem Rosji. Dodatkowo UE drży w posadach, a największy partner strategiczny USA, czyli Wielka Brytania, przymierza się do jej opuszczenia. Na te wyzwania USA będą musiały znaleźć odpowiedź. Nawet prezydent USA – niewątpliwie najpotężniejsza osoba na globie – nie ma dość mocy, by zmienić światowe trendy, może co najwyżej próbować nimi sterować.
Długofalowa strategia amerykańska cechuje się trwałością, mimo pozornych zmian kierunków. Nowy prezydent będzie także się nią kierował. Wyraża ona bowiem fundamentalny interes bezpieczeństwa USA i jest wyrazem mądrości zbiorowej, a nie tylko decyzji kolejnych prezydentów.