Dla Hillary Clinton, która walczy o fotel prezydencki, podejrzenia pod adresem fundacji to kula u nogi. Mogą tak wpłynąć na opinię publiczną jak oskarżenia pod adresem Donalda Trumpa o seksualne napastowanie kobiet czy niepłacenie podatków przez 20 lat.
The Clinton Foundation, która powstała w 2001, niedługo po tym jak Bill Clinton odszedł z Białego Domu, dziś jest jedną z najprężniej rozwijających się organizacji filantropijnych. Podejmuje różne inicjatywy charytatywne na całym świecie od tych związanych ze zmianami klimatycznymi, dostępem do leków na wirusa HIV po rozwój ekonomiczny w biedniejszych regionach świata. Od początku swego istnienia fundacja zebrała ponad 2 miliardy dolarów.
Do 2013 r. Hillary Clinton nie była formalnie związana z fundacją, ale krytycy zarzucają jej, że gdy pełniła funkcję sekretarz stanu, mogła nagradzać darczyńców politycznymi przysługami. To z kolei okazja do manipulowania polityką zagraniczną, bo darczyńcami tej fundacji nierzadko są zagraniczne rządy takie jak Arabia Saudyjska, Katar czy Algieria czy duże korporacje jak Coca-Cola Alibaba i Dow, które prowadzą miliardowe interesy w innych krajach.
Prawicowy portal ZeroHedge szacuje jednak, że tylko w 2010 r. rządy różnych państw przekazały na działalność fundacji 7,8 miliona dolarów. W latach 2011–2013 suma ta wynosiła około 10 milionów dolarów.
W ubiegłym tygodniu oliwy do ognia wokół Fundacji Clintonów dolała publikacja przez WikiLeaks e-maili i dokumentów, które wskazują na to, że darczyńcy wspierający fundację – UBS czy Barclays, gigant górniczy BHP oraz Laureate International Universities – również dali Billowi Clintonowi możliwość zarobienia milionów dolarów za wystąpienia oraz usługi doradcze.