Wiemy z pewnością to, że administracja Trumpa nie próżnuje w nawiązywaniu kontaktów z najważniejszymi państwami Azji Wschodniej. Po Jamesie Mattisie, nowym sekretarzu amerykańskiej obrony, do Japonii i Korei Południowej pojechał Rex Tillerson, sekretarz stanu. Jego podróż składała się także z trzeciej części, wizyty w Pekinie. Między 15 a 18 marca światowe media śledziły każde, nawet najmniejsze doniesienie z pierwszej tak poważnej wizyty człowieka, który określił siebie jako kogoś, kto "nie dopuszcza do siebie wielu mediów". Słowa, które w oryginale brzmiały: "'I'm not a big media press access person" usłyszała od Tillersona Erin McPike, jedyna dziennikarka, która zabrano na pokład amerykańskiej delegacji. Prawicowy "Independent Journal Review" miał powody do dumy, reszta przedstawicieli prasy musiała podążać za politykiem we własnym zakresie. Amerykański MSZ zapewniał, że chodzi jedynie o oszczędności kosztów, jednak dziennikarze twierdzili, że ich redakcje i tak dotychczas pokrywali koszty ich podróży.
Wysłannik Waszyngtonu nie odniósł się we wspominanym wywiadzie do kwestii morza Południowochińskiego. Stwierdził jedynie, że relacji amerykańsko-chińskich nie można sprowadzać do pojedynczych spraw. Tillerson kładł nacisk na to, że wzajemna współpraca trwa już 40 lat, bardzo się starał, żeby podczas każdego wystąpienia w Chinach gospodarze słyszeli, jak bardzo Stanom Zjednoczonym zależy na podtrzymaniu tej przyjaźni. O południu sekretarz stanu mówił w kontekście sytuacji na Półwyspie Koreańskim. Sporne morze zeszło na dalszy plan.
W amerykańskiej prasie pojawiły się komentarze o tym, że wizyta miała pozwolić Pekinowi "zachować twarz", czyli nie spotkać się z krytyką odnośnie rozmaitych zadrażnień rodem z twitterowych wpisów tworzonych przez prezydenta Trumpa podczas kampanii wyborczej i po inauguracji. Nie chciano także podtrzymywać jednoznacznej kontynuacji polityki tzw. zwrotu na Azję wprowadzonego przez administrację Baracka Obamy. Zamiast tego z ust Tillersona można było usłyszeć praktycznie słowo w słowo powtórzony komunikat, jaki prezydent Xi Jinping wygłosił w stronę prezydenta Obamy w 2014 roku. Wtedy brzmiało to tak: "Chiny są gotowe pracować ze Stanami Zjednoczonymi na rzecz wypracowania postępu w szeregu priorytetowych kwestiach wcielając w życie takie zasady jak: unikanie konfrontacji, konfliktów, wzajemny szacunek i współpraca o charakterze "win-win". Trzy lata później Tillerson w Pekinie podsumował nowe rozdanie z Chinami: "Stosunki amerykańsko-chińskie rozpoczęły się 40 lat temu historycznym otwarciem pomiędzy oboma krajami. Przez cały ten czas była to bardzo pozytywna relacja oparta na unikaniu konfrontacji, konfliktów, wzajemnym szacunku i szukaniem przy każdej okazji rozwiązań o charakterze 'win-win'". Historia, jak widać, naprawdę lubi się powtarzać. Tym razem, by stworzyć jak najlepszy grunt pod spotkanie na szczycie szczytów, czyli by przekonać prezydenta Xi do jak najszybszego odwiedzenia Donalda Trumpa. Wygląda na to, że misja Tillersona się udała i że między 6 i 7 kwietnia obaj przywódcy spotkają się na terenie rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie.
Co dalej zatem z morzem Południowochińskim? Premier Chin podczas wizyty w Australii stwierdził, że nowe chińskie instalacje wojskowe umieszczane na sztucznych wyspach służą jedynie podniesieniu bezpieczeństwa regionu. Według Li Keqianga nie może być mowy o żadnej militaryzacji. Wszystko, co Pekin sprowadza na sporne tereny ma przynieść korzyść cywilom i poprawie ich warunków życia. Wizyta w Australii miała zapewnić tamtejszy rząd, że nie trzeba wybierać między sojuszami z Pekinem czy Waszyngtonem. Dla Canberry to trudna sytuacja, szczególnie gdy kwestie sojuszu z USA w większości opierają się na solidarności w kwestii przynależności terytorialnej wysp Spratly i Paraceli.
Kolejny ważny ruch poczyniły w kwestii morza Południowochińskiego Filipiny. Prezydent Duterte zdążył przestawić dotychczasowy sojusz z USA na chińskie tory, by znienacka uderzyć w nowy oskarżycielski ton wobec Waszyngtonu. Na obecną chwilę według Manili Waszyngton nie popisał się troską o Filipiny, gdy pojawiły się informacje o nowych instalacjach budowanych przez Chiny na atolu Scarborough. Duterte upomniał Amerykanów za nieudolne prowadzenie morskich manewrów pod hasłem "swobody żeglugi" między wyspami zbudowanymi przez Chińczyków. Zarzucił im lekkomyślność, która mogła przynieść regionowi groźny incydent z powodu jednego niepotrzebnego manewru. Podobnie Duterte rozczarował tych, którym podobała się zapowiedź osobistego zaangażowania prezydenta w obronę filipińskiej części spójnego terenu. Duterte zarzekał, że w razie potrzeby popłynie na wyspy na skuterze wodnym i własnoręcznie zatknie filipińską flagę. Dziś prezydent mówi o "naiwnych głupcach", którzy wierzyli, że byłby w stanie ryzykować wojnę z Chinami. Chińska marynarka dostaje od niego zaproszenie na wody spornego morza i do filipińskich portów.