Jeszcze na jesieni można było chwalić południowokoreańską siłę przebicia na praktycznie każdym polu. Na świecie sprzedawała się tamtejsza technologia, seriale, muzyka i atrakcje turystyczne. Korea rosła w siłę dzięki tzw. miękkiej dyplomacji, sztuce budowania wpływów przy pomocy promowania bogatej kultury. Następnie pojawił się tajemniczy tablet jeszcze bardziej tajemniczej pani Choi i wszystko wzięło w łeb.
Choi Soon-sil jako osobista przyjaciółka prezydent Park Geun-hye została szybko nazwana koreańskim Rasputinem i szarą eminencją trzymającą w garści wszystkie koncerny. Wspominany wiceprezes Samsunga, Lee Jae-yong podczas ostatniego przesłuchania pytał retorycznie, czy można było odmówić poleceniu prezydent państwa, gdy ta prosiła o wsparcie?
Południe od lat zmagało się z wszechobecną korupcją. Łapówki załatwiały wszystko, dlatego w ubiegłym roku na niedługo przed wybuchem afery z panią Choi i czebolami (koreańskimi koncernami) w roli głównej z zadowoleniem czekano na efekty nowego antykorupcyjnego prawa. Ustawę nazwano na cześć Kim Young-rana, byłego szefa Komisji ds. Korupcji i Praw Obywatelskich. To on zaproponował, by za milion wonów, czyli niecałe 3500 zł, urzędników czekało do trzech lat więzienia. Stanęło ostatecznie na zasadzie w skrócie określanej 30/50/100, na podstawie której nie można załatwiać interesów przy obiadach droższych niż 30 000 wonów, dawać prezentów o wartości przewyższającej 50 000 oraz na sytuacje wyjątkowe jak kwiaty na pogrzeb czy upominki za specjalne wyróżnienia przeznaczać ponad 100 000 wonów. Na urzędników każdego stopnia, dziennikarzy i przedstawicieli biznesu padł blady strach, ponieważ dotychczasowa idylla pełna łapówek i rozmaitych gratyfikacji obchodziła do przeszłości.
Także i w tej sytuacji potrzeba okazała się matka wynalazku. Restauracje wprowadziły okolicznościowe menu Kim Young-rana za dokładne 29 900 wonów. Trzeba było jednak coś zrobić z tym, że 11. gospodarka świata zajmowała w 2015 roku 37. miejsce w rankingu światowej korupcji oraz 123. pozycję pod względem transparencji biurokracji. Jak się jednak okazało, sama pani prezydent prosiła największe koncerny o sumy dużo większe niż te przewidziane w prawie. Na jej pytanie nie wypadało udzielać odpowiedzi negatywnej.
Z pewnością zatem Park Geun-hye mogła dostać rykoszetem za prawo, które sama wprowadziła. Termin wybuchu afery rozpoczętej od pojawienia się sprzętu kompromitującego Park jako osobę korzystającą z pomocy własnej znajomej odnośnie kierowania państwem mógł być jednak nieprzypadkowy. Tydzień przed tym, gdy stacja telewizyjna JTBC informowała o zawartości tabletu pani Choi pełnego prezydenckich przemówień, media zainteresowały się wspomnieniami byłego ministra spraw zagranicznych Południa, Song Min-soona. Stawiały bowiem w bardzo niekorzystnym świetle najpoważniejszego kandydata do zwycięstwa w następnych wyborach prezydenckich.
Song Min-soon oskarżył w swojej książce Moon Jae-ina, lidera głównej siły opozycyjnej o nazwie Minjoo, lewicującej partii demokratycznej. Według byłego szefa MSZ Moon miał w 2007 roku jako szef gabinetu ówczesnego prezydenta Roh Moo-hyuna zwrócić się z oficjalnym pytaniem o stanowisko wobec sankcji Narodowej Zjednoczonych poświęconej prawom człowieka na Północy do... Pjongjangu. Po sprzeciwie reżimu Korea Południowa wstrzymała się od głosu na forum ONZ w tej kwestii. Moon miał osobiście wpłynąć na zasięgnięcie rady Korei Północnej. Dla obywateli Południa to sytuacja nie do pomyślenia, granicząca że zdradą stanu.