Do najważniejszego głosowania ostatnich lat w Seulu zostało coraz mniej czasu. Protesty trwają, opozycja zbiera siły, rządząca partia Saenuri przeprowadziła rozmowy z prezydent Park Geun-hye. Według tych ustaleń szefowa państwa woli zdać się na decyzję parlamentarzystów i po bardzo prawdopodobnym przegłosowaniu postawienia w stan dymisji woli poczekać na wymaganą prawem decyzję Trybunału Konstytucyjnego w swojej sprawie. Sędziowie mają na ten krok 180 dni, jeżeli podtrzymają impeachment, przyspieszone wybory muszą odbyć się w ciągu 60 dni.

Opinia publiczna wciąż domaga się informacji o tym, co pani Park robiła przez siedem godzin 16 kwietnia 2014 roku. Chodzi o moment bezpośrednio po katastrofie promu Sewol, tragedii w której zginęło blisko 300 osób. Większość z nich stanowiły dzieci. Prezydent pojawiła się publicznie dopiero po siedmiu godzinach i do tej pory nie była w stanie wyjaśnić, co dokładnie zajmowało ją na tak długi czas w krytycznym dla narodu momencie.

Pojawia się wiele spekulacji. Park podejrzewana jest o spędzenie tego czasu na romansowaniu, branie udziału w szamańskim obrzędzie organizowanym przez swoją powierniczkę Choi Soon-sil, od której rozpoczęłą się cała polityczna afera. Głowie państwa zarzuca się także poddawanie się wówczas zabiegom upiększającym, chirurgii plastycznej, a ostatnio pojawiła się informacja, że danego dnia półtorej godziny (między 13 a 15 po południu) układała sobie włosy u fryzjera w prezydenckiej siedzibie. Błękitny Dom, prezydencki urząd na Południu, odrzuca te doniesienia tłumacząc, że operacja "włosy" zajęła 16 kwietnia jedynie 20 minut i brało w niej dwoje specjalistów przychodzących codziennie do Park od 2013 roku. Jeden z prezydenckich doradców przyznał także podczas przesłuchania, że Park przyjmowała zastrzyki z wyciągu z łożyska stosowane na poprawę urody. Według szefa opieki medycznej prezydenckiego pałacu Park stosowała je ze względu na właściwości odstresowujące i wzmacniające organizm, jednak akurat nie w dniu, w którym zatonął prom. Tę wersję wydarzeń potwierdzają także pielęgniarki Park Geun-hye.

Powraca także temat gasnących świateł na jednym z pięter amerykańskiej ambasady podczas sobotniej demonstracji w centrum Seulu. Tradycją stało się gaszenie wszystkich świateł - świec, laterek, ekranów smartfonów - na jedną minutę. Po tej chwili włącza się je z powrotem, by pokazać, że ciemność można pokonać wspólnym światłem. W miniona sobotę, podczas szóstej antyprezydenckiej demonstracji z rzędu poza świeczkami zaciemniła się także część ambasady, której budynek przylega do placu Gwanghwamun, na którym zawsze zbierają się protestujący. Amerykanie zaprzeczają, że było to celowe wyrażenie poparcia (i tym samym niedozwolone ingerowanie w wewnętrzne sprawy Korei) i tłumaczą się, że może komuś się to przywidziało, a na krążacym w sieci filmiku doszło do optycznej iluzji.

Jednym słowem - wygląda na to, że być może wszystko się na Południu przywidziało i idąc tym tropem żadnej afery nie ma. Pjongjang nie ukrywa swojego zadowolenia z zamieszania na Południu, ale nawet tam czuwa się nad odpowiednim poziomem ingerencji w rzeczywistość i z nagrań z demonstracji wymazuje wieżowce, samochody i wszelkie przejawy tego, jak bogatym miastem jest Seul. Reżim boi się, że jego obywatele mogli by sami zamarzyć o tym, by obalić własnego przywódcę i wyciągnąć rękę po to, co jest tak blisko od 38. równoleżnika. Bo przecież dostatniego Południa według Północy też nie ma, bo to tylko imperialistyczna iluzja.