Kiedy rozpocznie się proces zmniejszania populacji, po 33 kolejnych latach Koreańczyków będzie z powrotem tyle samo co w 1990 roku. Niewiele ponad 43 mln. Za tą statystyką kryje się masa zawiedzionych ludzi, przegranych karier, rozczarowań, zawodów zarówno w pracy jak i w życiu osobistym. Na Południu coraz częściej bardziej opłaca się rezygnacja z budowania rodziny, bo mało kogo zwyczajnie na to stać. Te liczby i proces ginięcia społeczeństwa ma za kilka wieków całkowicie wymazać koreański naród z mapy. Oczywiście, jeżeli nie wydarzy się jakiś społeczno-ekonomiczny cud.
Pierwszy, być może mniejszy od tego, który mógłby wprowadzić Koreę na nowe tory, ma teoretycznie wydarzyć się jutro. Głosowanie nad impeachmentem prezydent Park zapowiedziano w parlamencie na godzinę 14 tamtejszego czasu. U nas będzie wtedy 6 rano, pierwsze informacje o decyzji podjętej podczas głosowania prawdopodobnie pojawią się około dwie godziny później.
Niepokój i rozgoryczenie obywateli wobec Park Geun-hye narasta. Pewien 70-latek próbował podpalić budynek Parlamentu, by wyrazić swoją złość na polityczny skandal. Do zajścia doszło o 22:20 w środę, mężczyzna został złapany na gorącym uczynku, gdy podkładał ogień pod krzaki i bramę rządowego kompleksu. To kolejny przykład tego, jak wielka złość została zbudowana w Koreańczykach przez ostatnie lata trwania w rzeczywistości, jak się okazało, bez przyszłości i politycznych autorytetów. W kilka godzin po aresztowaniu głównej bohaterki afery, pani Choi Soon-sil, znalazł się chętny, by główną wichrzycielkę wyeliminować raz na zawsze. Pewien człowiek porwał niewielka koparkę i starał się wjechał nią do budynku prokuratury, w której miała według mediów znajdować się Choi. Wybrał jednak nie ten obiekt i nie zdawał sobie strony, że taranował wejście po niewłaściwej stronie ulicy. Mężczyzna chciał pomóc pani Choi umrzeć zgodnie z tym, co sama oświadczyła przed dziennikarzami podczas pierwszej wizyty w prokuraturze.
W przypadku kobiety określanej jako koreański Rasputin w spódnicy chodziło o to, że po złych uczynkach, zasługuje się już tylko na śmierć. Jednak Koreańczycy, którzy na co dzień nie zajmują się korupcją i czarnymi interesami, pytani o nastroje odnośnie swojej przyszłości, przyznają że najlepiej byłoby się nie urodzić w ogóle. A jeżeli już tak się niefortunnie stało, pozostaje jedynie jak najszybciej umrzeć, żeby oszczędzić sobie cierpienia w społeczeństwie, które nie ułatwia życia.
Taki ponury obraz koreańskiej rzeczywistości wyłania się przy okazji politycznego skandalu. W międzyczasie Azja nie daje o sobie zapomnieć i z rozmachem tworzy nowe perspektywy dla reszty świata. Prezydent Filipin, Rodrigo Duterte, którego świat zdążył poznać jako prostaka, gbura i polityka nie stroniącego od kontrowersji, chce jechać do Stanów Zjednoczonych. Wyjazd nie byłby jednak tylko kurtuazyjny. Duterte chciałby Donaldowi Trumpowi przedstawić swój pomysł walki z narkotykami - w wydaniu obecnie wprowadzonym przez nową administrację na Filipinach w skrócie opiera się na szwadronach śmierci i niekontrolowanej fali zabijania osób mających jakikolwiek związek z narkotykami - jako idealny także na amerykańskie warunki.
Premier Japonii bada nowe możliwości rozkładu światowych sił po amerykańskich wyborach i próbuje nowych negocjacji o Kurylach z Rosją. Oba kraje znajdują się formalnie w stanie wojny od ponad siedmiu dekad. Terytorialne spory nie pozwoliły im przez cały ten czas porozumieć się odnośnie skrawków terenu rozciągających się między północnym krańcem wyspy Hokkaido a rosyjską Kamczatką. W świat transmitowany jest także pozytywny obraz Japonii, która lekko pochyla ze skruchą głowę w kwestii ataku na Pearl Harbour sprzed 75 lat. Shinzo Abe mówi, że będzie pierwszym japońskim politykiem, który z oficjalną wizytą uda się na Hawaje. Nie chce przepraszać ani wypowiadać żadnych ważnych przemówień. Z jego strony ma to być akt dobrej woli wobec Amerykanów, między innymi za wizytę prezydenta Obamy w sierpniu br. w Hiroshimie oraz kolejne zapewnienie nowej administracji Trumpa na dobry początek współpracy.