Jeżeli wyklucza się jakieś grupy z debaty publicznej ze względu na podzielane przez nie poglądy, grupy te z czasem się radykalizują. Przy nierównym podziale dóbr centrowa hipokryzja, wyrażająca się fikcją powszechnej zgody na „podzielane przez wszystkich” wartości demokratyczne, europejskie, konstytucyjne czy jeszcze inne, prowadzi do kompromitacji formacji środka sceny politycznej. Te dwie zasady powtarzane są od jakiegoś czasu jak mantra przez przedstawicieli bardziej zdecydowanej lewicy i prawicy. 

Jak się okazuje, podobną dynamikę możemy zaobserwować obecnie w Stanach Zjednoczonych. Dotychczas prezydentury demokratyczne i republikańskie niewiele się różniły. W porównaniu z Europą, polityka amerykańska i tak była wychylona znacznie na prawo, a tak rażące dla konserwatywnych wyborców projekty jak Obamacare w warunkach europejskich mogłyby jedynie wywołać uśmiech na twarzach nawet centrolewicowych polityków. 

Teraz może być inaczej. W sondażach dotyczących nominacji kandydata na prezydenta przez partię republikańską prowadzi populistyczny milioner Trump, który w swojej prawicowej retoryce idzie dużo dalej niż jego poprzednicy. Co charakterystyczne, nie stara się nawet o to, by ta retoryka była podbudowana jakąkolwiek – na przykład neokonserwatywną jak u Busha – teorią polityczną. Zamiast tego, prostymi sloganami stara się schlebiać prostym wyborcom. W partii demokratycznej na razie prowadzi mainstreamowa i establishmentowa Hillary Clinton, ale dystans pomiędzy nią a Sandersem zmniejsza się coraz bardziej. Na warunki amerykańskie Sanders, który w Europie byłby postrzegany jako zwyczajny socjaldemokrata, jest szalonym socjalistą, tak samo jak Trump, lokującym się daleko poza dotychczasowym głównym nurtem.

Jeżeli okazałoby się, że w wyborach przeciwko sobie stanęliby właśnie Trump i Sanders, byłyby to najciekawsze i najbardziej spolaryzowane wybory w USA od bardzo dawna. Byłby to również kolejny znak ostrzegawczy dla zwolenników liberalnego, centrowego status quo, że jego czas dobiegł końca.