Nie chciałbym być w skórze Bartłomieja Misiewicza i trochę mi go żal, bo za sprawą mediów i wielkiej polityki stał się na lata symbolem karierowiczostwa, dzymostwa, niekompetencji, obciachu, arogancji władzy. Podobnych określeń można wymienić jeszcze sporo.

Młodemu człowiekowi ktoś wyrządził wielką krzywdę, rzucając go wir wielkiej polityki, czyniąc z niego raz swoistą kartę przetargową, a innym razem chłopcem do bicia za błędy innych. I pewnie, gdyby zrobić pomiar za pomocą Googla, ile razy nazwisko Misiewicza było tematem różnego rodzaju artykułów i wystąpień, pewnie swoją popularnością w Polsce dorównałby Donaldowi Trumpowi, Szakirze czy politykom z pierwszych stron gazet.

To jednak nie niekończący się serial z posadami dla Misiewicza uderza najbardziej. Dzisiejsze wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego, zapowiedzi powołania konferencji, specjalnych komisji do wyjaśnienia zatrudnienia młodego człowieka w spółce, pokazuje, że ta władza zaczyna zajmować się coraz bardziej sama sobą, kłopotami, które sama generuje, a nie realnymi problemami państwa: ciągle ogromnym wyciekiem podatków, który demoluje finanse publiczne, demografią czy choćby tym, o czym pisaliśmy dzisiaj w „Rzeczpospolitej", tzn. zjawiskiem dłużników alimentacyjnych, których długi sięgnęły już 11 mld zł.

Czy na pewno dyskusja najważniejszych ludzi w państwie o posadach Misiewicza ma tę samą rangę? Bo dzisiejsze wydarzenia mogą wskazywać, że nawet wyższą. Żeby uniknąć śmieszności, czasem lepiej załatwić nieistotne dla państwa sprawy w zaciszu gabinetu - szybko i ostatecznie. Inaczej wkrótce na stołach rządzących mogą pojawić się ośmiorniczki zakrapiane drogim czerwonym winem - symbolizujące początek końca.

Z ostatniej chwili: w Sejmie pojawił się kolejna odsłona reformy sądownictwa, sprawa Misiewicza, „przykryła" jednak ten fakt.