Miało się to zmienić już wiele lat temu. W 2005 r. Polska uchwaliła ustawę o działalności lobbingowej. Gdy w 2006 r. wchodziła ona w życie, media ostrzegały, że będzie martwym prawem. Choć bardzo się nie pomyliły, ustawa coś jednak zmieniła. Dzięki niej mamy dostęp do projektów aktów prawnych i możemy śledzić prace nad nimi, odbyło się dziesięć wysłuchań publicznych – mało, ale więcej niż nic. Powstał też wspomniany rejestr, choć nie wynika z niego, kto kogo i po co reprezentuje.

Co gorsza, na liście nie ma tzw. lobbystów in-house, czyli zatrudnionych w firmie, dla której lobbują, lobbować bowiem można tylko na podstawie umowy cywilnej. Nie ma też kar, które by odstraszały od załatwiania swoich spraw po cichu. W efekcie niewielu wie, kto w Polsce jest lobbystą i w jaki sposób grupy interesów wpływają na proces legislacyjny.

Nagle pojawiło się światełko nadziei. Szybko jednak przygasło. Projekt ustawy o jawności życia publicznego, który miał zmienić zasady lobbingu, powiela te obowiązujące. Co prawda rozszerza lobbing na akty prawa miejscowego przyjmowane przez samorządy, ale ich przedstawiciele zabiegający w Sejmie o konkretne zmiany nadal będą uchodzić za ekspertów, podobnie jak prawnicy firm, związków zawodowych itp. Nikt też chętnie nie powie, jak wpłynął na zmianę danego przepisu i dlaczego.

A szkoda. Dobrze działający lobbing mógłby dostarczać wiedzę, ekspertyzy, merytoryczne argumenty, i to za darmo. Tak jednak nie będzie. Dlaczego? Z pewnością w mętnej wodzie łatwiej się ryby łapie. Byłoby lepiej, gdyby obywatele wiedzieli, że pan, z którym spotkał się jeden czy drugi poseł, to taki polski Remy Danton.