– Ale piekło – wymruczał wysoki rangą unijny dyplomata zaangażowany w przygotowanie rozpoczynającego się w czwartek w Brukseli szczytu przywódców UE. Chodzi nie tylko o dramatyczną sytuację w Grecji, gdzie tysiące uchodźców próbują forsować zamkniętą granicę z Macedonią, żeby przedostać się dalej do Niemiec. Równie chaotyczne są wysiłki dyplomatów próbujących spisać umowę z Turcją, która ma zatrzymać strumień uchodźców.
Dzień przed szczytem UE ciągle było wiele niewiadomych. Donald Tusk znów odwiedzał kluczowe dla tej umowy stolice, a jego ludzie próbowali spisać projekt wspólnego dokumentu, który byłby akceptowalny dla wszystkich.
Zasada: Syryjczyk za Syryjczyka
Podstawą umowy ma być oferta turecka – wypracowana w porozumieniu z Niemcami – odbierania wszystkich lądujących na wyspach greckich uchodźców w zamian za gotowość krajów europejskich przesiedlenia takiej samej ich liczby prosto z obozów w Turcji.
W praktyce oznaczałoby to, że w trybie przyspieszonym Turcja odbierałaby wszystkich imigrantów przybyłych z jej terytorium do Grecji. UE w zamian wzięłaby w Turcji uchodźców w stosunku 1:1. Ale tylko na zasadzie Syryjczyk za Syryjczyka.
Czyli za odesłanych do Turcji, w ramach umowy o readmisji, Irakijczyków, Afgańczyków czy obywateli innych krajów Europa nikogo by z Turcji nie przyjęła. Dla Europy zyskiem ma być złamanie obowiązującego do tej pory modelu, w którym sam fakt wejścia na łódź płynącą do Grecji oznaczał automatycznie azyl w UE. Bo Turcja nie pilnowała swojego wybrzeża, następnie Grecja przyjmowała wszystkich imigrantów i wysyłała ich autokarami na granicę z Macedonią, przez którą potencjalni azylanci wędrowali dalej na północ do Niemiec i tam już prosili o azyl.