Korespondencja z Brukseli
Bo po raz pierwszy politycy uznali, że to miejsce może być odskocznią do politycznej kariery w Brukseli lub w ich ojczyznach.
Nigdy się nie zdarzyło, żeby na dwa dni przez wyborami nie było wiadomo, kto je wygra. Zazwyczaj wcześniej zawierane były sojusze, która dawały arytmetyczną większość. Od 2004 roku była to wielka koalicja chadeków i socjalistów, czyli dwóch największych grup politycznych. Frakcje te dzieliły się pięcioletnią kadencją na pół: przez 2,5 roku szefem PE był przedstawiciel jednej grupy, przez kolejne 2,5 roku – drugiej. Teoretycznie tak powinno być i tym razem, bo z umowy podpisanej 24 czerwca 2014 roku, a ujawnionej w ubiegłym tygodniu, jasno wynika, że pierwszą połowę kadencji rządzi socjalista, a drugą chadek. Europejska Partia Ludowa, do której należą PO i PSL, się z niej wywiązała i zagłosowała w 2014 roku na Martina Schulza.
Teraz jednak socjaliści i demokraci z koalicji wychodzą i nie zamierzają głosować na chadeka Antonio Tajaniego. Wystawiają własnego kandydata. Jest nim Gianni Pittella, również Włoch. Przedstawiane przez nich powody są absurdalne. Raz mówią, że koalicja w dzisiejszych czasach nie ma sensu, bo chadecy i socjaliści różnią się w spojrzeniu na unijne problemy i inaczej głosują. Ale umowa nic nie mówi o wspólnych głosowaniach w jakiejkolwiek unijnej sprawie, chodzi tylko o obsadę stanowisk. Drugi argument socjalistów brzmi, że skoro szefami pozostałych instytucji unijnych są również chadecy (Rady Europejskiej – Donald Tusk, a Komisji – Jean-Claude Juncker), to Parlament powinien przypaść socjaliście. Tyle że umowa z 2014 roku nic nie mówiła o innych instytucjach. A sami eurodeputowani zawsze podkreślali, że stanowisko szefa PE nie powinno wchodzić do partyjno-geograficznej układanki przy obsadzie wysokich stanowisk.
Zatem o co chodzi socjalistom, nie wiadomo. A w polityce jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o władzę. Przez lata stanowisko szefa PE było protokolarnie najważniejsze w Unii, ale realnej władzy nie dawało. Ta w Parlamencie leży w rękach szefów najważniejszych frakcji. Szefami PE zostawały osoby o uznanym dorobku, ale bez wielkiego znaczenia politycznego w swoich grupach lub dochodzące już do końca kariery politycznej. Tako było z mało znanym hiszpańskim socjalistą Josepem Borrelem czy Niemcem Hansem-Gertem Pötteringiem. Ten drugi był co prawda szefem frakcji EPL, ale w Niemczech był praktycznie nieznany, a stanowisko przewodniczącego PE stanowiło ukoronowanie jego długiej kariery w PE. Podobnie Jerzy Buzek: on też stanowiska szefa PE nie potrzebował do dalszej kariery, bo zdążył być wcześniej premierem Polski. Wszyscy oni odgrywali swoją rolę zgodnie z tradycją: jako neutralni, godni reprezentanci PE, bez ambicji politycznych.