Nie ma już przeszkód, aby król Hiszpanii powierzył misję utworzenia nowego rządu premierowi Mariano Rajoyowi. Będzie gabinetem mniejszościowym wspieranym, a raczej tolerowanym, przez dwa ugrupowania: socjalistów z PSOE oraz liberałów z Ciudadanos (Partia Obywatelska).
Żadna inna konstelacja polityczna nie była możliwa, co testowano przez ostatnie dziesięć miesięcy – zarówno po wyborach parlamentarnych w grudniu ubiegłego roku, jak i po przedterminowych w czerwcu tego roku. Impas okazał się na tyle trwały, że żadna z największych partii, a więc ani konserwatyści z Partii Ludowej Rajoya, ani socjaliści z PSOE Pedro Sancheza, nie byli w stanie znaleźć koalicjantów gwarantujących większość parlamentarną. Mowa była o kolejnych przedterminowych wyborach. Jednak dwie trzecie obywateli deklarowało w sondażach sprzeciw wobec takiego rozwiązania.
Pierwsi złamali się socjaliści, tracący nieustannie w sondażach. Komitet federalny tej partii podjął w niedzielę decyzję o wstrzymaniu się od głosu w Kortezach w czasie głosowania nad kandydaturą Mariano Rajoya na premiera. Jako że konserwatyści mają zaledwie 137 posłów w 350-osobowym parlamencie, przy sprzeciwie socjalistów nie byliby w stanie utworzyć rządu mniejszościowego. Od głosu wstrzymają się także liberałowie z Ciudadanos, co oznacza, że w najbliższych dniach Hiszpania będzie miała rząd.
– Będę prowadził politykę wyciągniętej ręki – obiecuje Rajoy. Socjaliści podkreślają, że gabinet Rajoya to dla nich po prostu mniejsze zło w porównaniu ze spodziewanym chaosem, jaki mógłby powstać po trzecich wyborach parlamentarnych w okresie jednego roku. Populiści z nowego lewicowego ugrupowania Podemos, którzy liczyli na udział w rządach z socjalistami, oskarżają tych ostatnich o zdradę. Komuniści zapewniają, że godząc się na rząd Rajoya, socjaliści „zdradzili klasę robotniczą". Sami socjaliści są podzieleni, a przewodniczący Pablo Sanchez zrezygnował z funkcji lidera.
– Wzajemne oskarżenia i inwektywy świadczą, że w hiszpańskiej polityce dominują uczucia ekstremalnie negatywne wobec przeciwników politycznych. Jest za to walka z czymś i kimś, a nie o program czy kierunek. W katolickiej w końcu Hiszpanii nazywamy to postawą Kaina, czyli walki bratobójczej – przekonuje „Rzeczpospolitą" Miguel Puig, politolog z Barcelony.