Po zamówieniu jednego przejazdu drugi gratis, przeceny kursów o 50, a nawet o 75 proc. – to tylko niektóre z wielu promocji wprowadzanych przez firmy oferujące przewozy taksówkami lub nieoznakowanymi autami zamawianymi przez aplikacje. Przewoźnicy prześcigają się w akcjach, które mają przyciągnąć potencjalnych pasażerów.
Według Kristófa Gyódiego, analityka DELab UW, w Warszawie można mówić już o swoistej wojnie na promocje. Powód? – Warszawa to trzeci największy rynek przewozu w Europie, po Londynie i Paryżu – tłumaczy Alex Kartsel, country manager Taxify na Polskę. A wciąż niezagospodarowany, bo – jak pokazują badania GfK – aż 36 proc. z nas w ogóle nie jeździ taksówkami.
Nic dziwnego, że do walki o polskiego pasażera stanęli najwięksi: wyceniany na ponad 60 mld dol. Uber, mytaxi wspierany przez koncern Daimler, czy Taxify. Na łopatki rozłożyli dotychczasowych graczy – korporacje taksówkowe. – Żadna korporacja nie jest w stanie dotować swojej działalności – podkreśla Jarosław Iglikowski, szef związku Warszawski Taksówkarz. A tak już od wielu miesięcy robi mytaxi, które współpracuje z 1,5 tys. taksówek. Dzięki temu jest w stanie oferować przejazdy nawet o połowę taniej niż rywale. Oferuje też współdzielone przejazdy (po kilku pasażerów w jednej taksówce, aby było jeszcze taniej).
Krzysztof Urban, dyrektor zarządzający spółką na polskim rynku, przyznaje, że nie jest ona rentowna. Nie chce jednak zdradzić, ile pieniędzy Daimler zainwestował w nią w naszym kraju.
W zeszłym miesiącu rękawicę niemieckiemu mytaxi rzucił estoński Taxify. Aplikacja, umożliwiająca podobnie jak Uber łączenie kierowców z pasażerami, już z końcem roku weszła do Polski, ale szybko się wycofała. Przegrała cenową batalię o pasażera.