Cały rok potrzebowała kanclerz Angela Merkel i niemiecki rząd, aby uhonorować ofiary krwawego zamachu na jarmarku bożonarodzeniowym na Breitscheidplatz w centrum Berlina. Wielka uroczystość na miejscu najbardziej krwawego zamachu terrorystycznego w Niemczech ostatnich dziesięcioleci odbyła się dopiero we wtorek. Odsłonięto pomnik w postaci mosiężnej 14-metrowej rysy na chodniku w miejscu, gdzie ciężarówka prowadzona przez terrorystę przeorała jarmark.
Wyryto tam też nazwiska wszystkich dwunastu ofiar, w tym Łukasza Urbana, kierowcy porwanej przez Amriego ciężarówki
Tuż po zamachu 19 grudnia ubiegłego roku odbyły się uroczystości żałobne w pobliskim kościele Pamięci Cesarza Wilhelma (Gedächtniskirche) z udziałem ofiar i członków rodzin zabitych. Spotkał się z nimi także prezydent Niemiec. To w zasadzie wszystko. Nie znalazła dla nich czasu pani kanclerz. Zmieniła zdanie dopiero niedawno, gdy w tygodniku „Spiegel" pojawiły się pierwsze informacje o liście ofiar skarżących się, że zostali obcesowo potraktowani przez władze.
Wątpliwa solidarność
Nie chodzi już o brak wyrazów solidarności ze strony najwyższych władz czy wysokość odszkodowań, ale skandaliczne sytuacje jak rachunki za obdukcję ciał wysłane do niektórych rodzi. – Nie ulega dla nikogo wątpliwości, że wszystkich potraktowano wyjątkowo źle i bez należytego szacunku. Trudno to wytłumaczyć jedynie wstrzemięźliwością w manifestowaniu uczuć, co jest niemiecką cechą narodową i zapewne także pani kanclerz – tłumaczy „Rzeczpospolitej" Stefan Lamby, ekspert w dziedzinie terroryzmu.
Nie wyklucza, że taka postawa rządu mogła być przyczyną braku zorganizowania wielkiej akcji konsolidującej naród w obliczu trwałego zagrożenia terroryzmem na wzór słynnego marszu solidarności w Paryżu po zamachu na redakcję „Charlie Hebdo" w styczniu 2015 roku. Dyskusja w niemieckich mediach rozpoczęła się dopiero po zgłoszeniu pretensji przez rodziny ofiar. Pojawiły się oskarżenia po adresem służb za niekompetencję i opieszałość. Krytykowano bardziej niż skromne odszkodowania dla ofiar w wysokości 10 tys. euro i kwestionowano zdolność służb do zapewnienia bezpieczeństwa obywateli.