Wiele wskazuje na to, że dwa jednoczesne ataki terrorystyczne w Teheranie to odprysk wojny toczonej przez sunnitów i szyitów w wielu miejscach Bliskiego Wschodu. Tej zupełnie realnej w Syrii, Iraku czy Jemenie i tej dyplomatyczno-ekonomicznej, w której głównymi bohaterami są po stronie sunnickiej Arabia Saudyjska, a po szyickiej – Iran.
Wiedzę o wydarzeniach ze środowego przedpołudnia czerpiemy głównie z irańskich źródeł oficjalnych, a i one są niespójne.
Wiadomo z nich, że w tym samym czasie doszło do ataków na dwa gmachy oddalone od siebie o kilkanaście kilometrów. Na budynek parlamentu w centrum stolicy i na mauzoleum wodza rewolucji islamskiej ajatollaha Chomeiniego na południowych przedmieściach Teheranu.
Kilka godzin w parlamencie
– To gmachy centralne dla politycznego systemu Islamskiej Republiki Iranu. Konsekwencje zamachów poniesie społeczeństwo, przywódcy wykorzystają je po to, by nie zrealizować żądań ludzi, którzy w niedawnych wyborach prezydenckich opowiedzieli się za otwarciem – mówi „Rzeczpospolitej" Mariam Mirza, irańska dziennikarka emigracyjna pracująca w sekcji perskiej niemieckiego publicznego nadawcy Deutsche Welle.
W mauzoleum doszło do strzelaniny, w której ucierpieli modlący się wierni. Jeden z terrorystów wysadził się w powietrze. W parlamencie starcie było wyjątkowo długie, doszło tam do przetrzymywania zakładników. W sumie zginęło co najmniej 12 osób, a dziesiątki zostały ranne.