- Uważam się za szczęśliwca – robiłem to, co sobie wymarzyłem – zwierza się 88-letni dziś Hubert de Givenchy.
Twierdzi, że wyboru swojej przyszłości dokonał już w dzieciństwie. Artystyczne ciągoty były domeną rodziny matki, która wspierała także jego dążenia do projektowania damskich ubiorów. By się uczyć, podkradał czasopisma z wykrojami kupowane przez kuzynki. Szczególnie fascynowała go twórczość Balenciagi, a zwłaszcza kapelusze nadające eleganckie wykończenie jego kreacjom. Tak bardzo chciał go poznać, że mając 16 lat wziął pod pachę swoje szkice i pojechał do niego. Ale w jego Domu Mody, usłyszał, że ten nigdy nikogo nie przyjmuje... Kilka lat potem spotkali się, a co z tego - wyniknęło widzowie sami zobaczą.
Hubert de Givenchy podjął studia na Akademii Sztuk Pięknych, żeby – jak wspomina – udoskonalić kreskę. W 1952 roku otworzył własny Dom Mody.
Postawił na proste, lecz odważne stroje, które zmieniły kobiecą sylwetkę. Powstawały rzeczy szykowne, proste i zgodne z duchem czasu. Zamiast strojnych sukni wykreował szorty i baleriny. Jego sukienki nie krępowały ani talii, ani bioder. Góra i dół stroju przestały być u niego nierozdzielne. Szył na każdą okazję, nie tylko od święta. Zawsze dbał o szczegóły, co wyróżniało go spośród innych wielkich projektantów. Projektował też mnóstwo tkanin.
No i szył podobno z dokładnością do jednego milimetra.