Zmarły rok temu pisarz zsumował swoje doświadczenia w czasie rozmowy, która odbyła się w 2012 roku w scenerii dawnego klasztoru jezuitów położonego wśród wzgórz opodal Rimini. Tam właśnie Umberto Eco wypoczywał ze swoją żoną Renate Ramge. Był gadułą, więc wystarczyło zadać mu pytanie, by płynęły skrzące się życiem, humorem i erudycją odpowiedzi.
Opowieść rozpoczyna się od rodzinnych korzeni i wyjaśnienia pochodzenia nazwiska. – Mój dziadek ze strony ojca był znajdą – mówi Eco. – Jedno z nazwisk, jakie jezuici nadawali znajdom, brzmiało Eco, co znaczy „ex coelis oblatus” – dar nieba. Miło wiedzieć, że jest się darem z nieba, a nie z piekła, prawda?
Jego ważnym młodzieńczym doświadczeniem czytelniczym były kryminały, które zdeterminowały późniejszy sposób myślenia Umberto Eco o konstrukcji pisanych książek. Opowiada o swojej pierwszej powieści – „Imię róży” – która odniosła oszałamiający sukces i z podobnym rezultatem została zekranizowana.
– Kiedy zaczynałem pisać, miałem 48 lat – wspomina Umberto Eco. – Ludzie pytali, dlaczego to robię? Odpowiadałem, że w tym wieku mężczyźni uciekają zazwyczaj z tancerką nad morze południowe. Ja natomiast wybrałem pisanie powieści.
Eco opowiada też o jednym z najważniejszych – jak uważa momentów swojego życia, w którym „miał metafizyczne poczucie bezpośredniego kontaktu z nieskończonością”.
O swoim stosunku do instytucji Kościoła mówi natomiast tak: – Choć do Kościoła mam często stosunek krytyczny, to przecież nadal utrzymuję z tą wspólnotą związek – powiedzmy to – uczuciowy. Wiarę straciłem odkrywając i analizując epokę średniowiecza.