To zaskakująca i świetna inscenizacja zatytułowana „Dziewice i mężatek" przez reżysera Janusza Wiśniewskiego. I zarazem jego autorski spektakl na podstawie rzadko grywanej sztuki „Uczone białogłowy".
Gdyby się jednak przyjrzeć bliżej tekstowi Moliera, znaleźlibyśmy w nim echa innych, bardziej znanych sztuk. Pani domu, czyli Filaminta, jest bliską krewną despoty Orgona ze „Świętoszka". Tartuffe ma zaś dalekiego kuzyna w Trysotynie, obłudniku i wierszoklecie. Jest on też kuzynem Oronta z „Mizantropa". A Marcyna, kobieta z ludu, kucharka i pokojówka, ma duże grono krewnych w komediach Moliera.
Próby doszukiwania się pokrewieństw między „Dziewicami i mężatkami" a innymi utworami ojca komedii francuskiej to gratka dla miłośników teatru. Mogą wszakże stanowić obciążenie dla samej sztuki, że jest wsteczna i nie wnosi niczego nowego w twórczości Moliera. Nie można wszakże odmówić jej wdzięku i trafności obserwacji.
Tytułowe białogłowy hołdujące modzie eleganckich sfer Paryża postanawiają wzrastać w kulcie gramatyki według Vaugelasa, filozofii według Kartezjusza, astronomii, fizyki, łaciny, greki, na koniec poezji. Te aspiracje dotyczą nie tylko pań na salonach, lecz również osób mizerniejszego stanu, jak Filaminta, żona zamożnego mieszczanina Chryzala, jego siostra Beliza i córka Armanda. Do tego dochodzą miłosne nieporozumienia i dyskretna satyra na temat feminizmu. Tę ostatnią wzmacnia tytuł spektaklu „Dziewice i mężatki".
Janusz Wiśniewski ze sztuki staroświeckiej, co podkreśla tłumaczenie Boya, potrafił uczynić atut. Opowieść wpisał w groteskową wizję swego teatru z muzyką Jerzego Satanowskiego. Zamknął ją w cudzysłów i dzięki temu spektakl ogląda się z uwagą i przyjemnością. Zachwyca dyscyplina aktorów, którzy pod mocną charakteryzacją są trudni do rozpoznania.