Dzisiaj widownia, żyjąca w świecie zminimalizowanych i, co gorsza, uproszczonych komunikatów, ma kłopot ze słuchaniem dialogu. Nie rozmawiamy już przecież, tylko się informujemy. A język fredrowski wymaga konwersacji, malowania słowa, interpretowania wyrazu. Fredro jest już często za trudny. Oprócz słuchu oczekuje jeszcze przecież inteligenckiego poczucia humoru. Bo w sztuce rozmawiają inteligenci, choć w opisywanej przez Fredrę sytuacji głupi jak but. W swojej bucie, zarozumialstwie są śmieszni, zostali pokazani w krzywym zwierciadle. Nie można im jednak odmówić gładkości formułowania sądów, zdań, zgrabnego żonglowania słowami. Ostatnio zrealizowałem w Teatrze Narodowym „Fredraszki" – tekst nie tyle autorstwa Fredry, ile o nim. Wciąż gramy „Śluby panieńskie". Przyglądam się reakcjom widzów, obserwuję, co ich bawi, a z czym mają kłopot. Widzę, że to już jakby nowa publiczność o całkiem nowych wymaganiach, zwłaszcza młodzi. Jeśli młody człowiek nie polubi Fredry na początku przedstawienia, to jest ono dla niego męką. Bo przebić się przez frazę i rytm jedenastozgłoskowca, jest piekielnie trudno, nawet gdy tylko jest się słuchaczem. Często przychodzą do nas jak na zesłanie na Syberię, ale wychodzą z innym już nastawieniem. Więc jednak Fredro jest potrzebny.
Ma pan słabość do tego autora?
Po śmierci Andrzeja Łapickiego, uznawanego za niekwestionowanego fredrologa, dość nieoczekiwanie przekazano mi tę pałeczkę. Bawi mnie Fredro, który nie zajmował się problemami społecznymi, tylko człowiekiem i jego śmiesznostkami. Miał sympatię do ludzi, o których pisał, a to dziś prawdziwa wartość. Fredrę interesuje sposób prowadzenia kłótni przez bohaterów, a nie doprowadzenie do konfrontacji zakończonej morderstwem. Sporo można się od niego nauczyć i dziś, gdy widzimy w innych ludziach głównie wszystko, co w nich najgorsze. Szukamy przecież przeciwnika, z którym moglibyśmy się boksować.
Współcześni Fredrze zarzucali mu brak patriotyzmu. Zajmowanie się problemami, którym brak polskości, zapożyczenia ze światowej literatury. A Fredro był po prostu bliższy mickiewiczowskiemu widzeniu polskich grzechów. Często spotykam się z pytaniem, po co wystawiać Fredrę. Żaden Francuz nie pyta, po co wystawiać Moliera, bo w sposób oczywisty uważa go za spuściznę francuskiej kultury. Jeżeli przez kilkaset lat jakiś autor jest grany, to znaczy, że jest zawsze współczesny. Jedyny kłopot to nie uważać się za mądrzejszego od niego i napisanych przez niego postaci.
Dlaczego akurat „Mąż i żona" są jednym z najczęściej realizowanych fredrowskich spektakli, także dla Teatru TV?
To opowieść o naturze relacji damsko-męskich, ich permanentności, czyli ponadczasowości. Gdybym realizował przedstawienie 30 lat temu, na pewno opowiadałoby o czym innym – czytamy wszystko przecież przez siebie. Po raz pierwszy pewnie w naszym przedstawieniu wybrzmi mocno relacja mistrz–uczeń, czyli opowieść o tym, jak dojrzały hrabia zaprzyjaźniony z młodszym udziela mu nauk nieświadomy, że nie nad wszystkim, co się dzieje, ma kontrolę. Mistrz uważa, że uczeń nie może go nigdy dogonić. I nie bierze pod uwagę, że ten młodszy potrafi go przechytrzyć. Ten niuans jest możliwy do pokazania z powodu obsady, czyli widocznej różnicy wieku między Alfredem, którego gra Grzegorz Małecki, i Wacławem, którego gram ja.