„Po burzy" to kolejny spektakl Agaty Dudy-Gracz powstały z inspiracji genialnym stratfordczykiem. „Burza" dla Szekspira to był jeden z najbardziej gorzkich obrachunków z życiem. Dla reżyserki podobnie.
Zawiedzie się więc ten, kto po najnowszej premierze we wrocławskim Teatrze Capitol oczekiwałby komedii romantycznej rozgrywającej się między Mirandą a Ferdynandem, których rodzące się uczucie zakłócają Kaliban i Prospero. Duda-Gracz przeniosła bohaterów „Burzy" w czasy nam współczesne.
Prospero przypomina bohatera jednego z autoportretów Jerzego Dudy-Gracza. Jest to – jak nazwała sama reżyserka – Sarmata XXI wieku, dumnie obnosi na palcu rodowy pierścień. Siedzi w piżamie na kanapie przed telewizorem. Ten inteligent w swym rozmemłaniu wygląda dość żałośnie. A cała wyspa, na której rozgrywa się akcja, to niewielkie M3.
Przed premierą reżyserka nie kryła, że znalazło się w tej opowieści kilka wątków osobistych, choć niepokazanych wprost. W jednym z wywiadów wyznała jednak, że pod koniec życia jej ojciec, „jak każdy Lear, doszedł do momentu absolutnej frustracji i niezgody na świat. W przeciwieństwie do scenicznego Prospera był otwarty na to, co nowe, inne. A mimo to miał poczucie bycia obok rzeczywistości. Czuł, że to, co robi, nie ma już większego znaczenia".
Prospero (grany na zmianę przez Zygmunta Rucińskiego i Feliksa Szajnerta) nie kryje frustracji, ma świadomość, że życie przecieka mu przez palce. Tytułowa „Burza" rozgrywa się w jego głowie. Postaci, które widzimy na scenie, pojawiają się tylko w jego wspomnieniach. Prospero przywołuje w pamięci najbliższą rodzinę, upiornych sąsiadów czy irytujących ludzi z telewizora. Jedyną wierną i całkowicie oddaną mu osobą jest Ariel (świetna rola Eweliny Adamskiej-Porczyk). Próbując rozliczyć się z przeszłością, Prospero wspomina żonę Stefanię, która zginęła tragicznie w wyniku wybuchu kuchenki gazowej.