Baryton szatana i głos reżysera

Litewski twórca Eimuntas Nekrosius mówi o swojej wizji i interpretacji „Dziadów" Janowi Bończy-Szabłowskiemu.

Aktualizacja: 13.03.2016 20:30 Publikacja: 13.03.2016 19:06

Foto: D. Matvejev/TN

Rzeczpospolita: Dużo musiało upłynąć czasu, by najchętniej zapraszany gość toruńskiego „Kontaktu" zrobił coś u nas na scenie dramatycznej.

Eimuntas Nekrosius: Wyjazdy do Torunia, czyli na Zachód, zawsze były dla mnie niezwykle ważne. Polska to było dla nas okno na świat. Renoma stworzonego przez Krystynę Meissner festiwalu sprawiała, że oglądali nas także widzowie i krytycy z Europy Zachodniej, dla których Litwa była krajem zbyt dalekim, gdzieś za żelazną kurtyną.

Ale pierwsze spotkanie z Polską nie było dla pana najciekawsze...

No tak (śmiech). W drugiej połowie lat 80. Pagart zaprosił do Warszawy Wileński Teatr Młodzieżowy, który przyjechał z moim „Wujaszkiem Wanią". Na widowni była tzw. zorganizowana publiczność, złożona bodajże z wojska. Kiedy usłyszeli język rosyjski, rozpoczęły się gwizdy, więc nie grało nam się najlepiej. Zostaliśmy potraktowani jak Sowieci i było nam przykro, choć w ówczesnej sytuacji politycznej całkowicie rozumiałem to zachowanie. Gdybym był na waszym miejscu, też pewnie tak bym postąpił.

Pana teatr posługuje się obrazem, symbolami, metaforą, muzyką, czerpie z obrzędowości. Dlatego od dawna marzyłem, by namówić pana na realizację „Dziadów", zwłaszcza części II.

Ja właściwie zawsze myślałem o „Dziadach" jako całości. Wiem, że niełatwo je ogarnąć, ale zależało mi, by poruszyć w spektaklu tematy ze wszystkich części. Taką miałem chęć, a czy to się udało, publiczność oceni. To zawsze będzie jakiś wybór.

Unika pan w teatrze polityki.

Unikam tematów doraźnych. Od tego jest codzienna prasa. Nie interesuje mnie odnoszenie się w teatrze do współczesnej rzeczywistości. Takie dosłowne odniesienie. Staram się mówić o rzeczach uniwersalnych, o które człowiek pyta od wieków.

Teatr zna na nie odpowiedź?

Nikt nie zna, ale warto zadawać pytania. Gdybyśmy znali odpowiedzi, pewnie nie robilibyśmy teatru.

Kiedy przyglądałem się próbom „Dziadów", miałem wrażenie, że ciekawie korespondują one z pańską wizją „Boskiej komedii", że Gustaw jest takim Dantem, który przeprowadza ludzi przez piekło i raj.

Adam Mickiewicz był człowiekiem oczytanym. Znał literaturę europejską, antyk, cenił twórczość Szekspira, z pewnością znał „Eneidę" Wergiliusza, „Boską Komedię" Dantego. Myślę, że to budowało jego wyobraźnię literacką. I to wyznaczało też kierunek moich poszukiwań teatralnych. To myślenie było mi bliskie.

Pana spektakle są bardzo malarskie, mam wrażenie, że lubi pan sobie szkicować nie tylko postacie, ale i sytuacje.

To taki mój środek pracy, bardzo osobiste znaki, którymi się posługuję. Często tylko dla mnie rozpoznawalne, dla innych być może bardzo abstrakcyjne. Coś sobie zaznaczam, coś szkicuję. Potem na tej podstawie mogę odtworzyć konkretną sytuację, a z tych części – obraz całego spektaklu.

Który od lat tworzy prawie ten sam zespół współpracowników.

Pracuję już tyle lat z Mariusem (scenograf i syn) i Nadzieżdą Gultiajewą (autorka kostiumów i żona reżysera), że mam wrażenie, że myślimy i czujemy podobnie. Bardzo cieszę się też, że moja współpraca z Pawłem Szymańskim przy jego operze „Qudsja Zaher" okazała się tak interesująca, że zaowocowała współpracą przy „Dziadach". To wielka radość pracować z takim artystą.

Ta muzyka rzeczywiście budowała spektakl. Ale wróćmy do scenografii „Dziadów". Przypomina ona dobitnie, że żyjemy wciąż na cmentarzysku historii, ciągle potykamy się o groby przodków. Chciał pan podkreślić, że polskiego romantyzmu nie można zrozumieć bez znajomości skomplikowanych dziejów.

Myślę, że Polacy mogą się szczycić, że są tak dumnym narodem. Narodem, który szanuje swoją przeszłość i nie przechodzi obok niej z zamkniętymi oczami. Niektórzy uważają, że w dzisiejszych czasach to bywa źle widziane i niemodne jest wspominanie swojej ojczyzny, że to takie stare, znoszone prawdy. Ale w świecie, w którym żyjemy, warto wracać do korzeni i na nich budować tożsamość. Według mnie nie ma niczego pewniejszego, z czego można by wywodzić przyszłość.

Zaskoczył pan podejściem do słowa „improwizacja", przywracając mu pierwotne znaczenie jako wariacja na konkretny temat.

Wróciłem do czasów Mickiewicza, kiedy to różni literaci spotykali się i improwizowali na zadany temat. I wyobrażałem sobie, że w taki właśnie sposób mogłaby być podana Wielka Improwizacja. Tak ją sobie wyobrażałem i to jest moja propozycja. Można z tym dyskutować, ale dla mnie taki kierunek poszukiwań jest ciekawszy, bardziej zrozumiały. Oczywiście musi być jakaś struktura improwizacji. I ja tę strukturę spróbowałem zmaterializować.

Co stanowiło największą trudność w pracy z polskimi aktorami dla artysty, który posługuje się plastycznym skrótem, symbolem?

Najtrudniejsza była dla mnie świadomość, że w ogóle nie znam tych aktorów. Musiało więc nastąpić wzajemne oswajanie się ze sobą. Nie było to łatwe dla żadnej ze stron. W miarę spotkań przekonałem się jednak, że pracuję z grupą niezwykle utalentowanych, otwartych i pracowitych artystów, że renoma szkoły teatralnej w Polsce nie jest przesadzona.

Czy jest jakaś specyfika polskich aktorów?

Po swoich doświadczeniach z zespołem warszawskiego Teatru Narodowego mogę stwierdzić, że doskonale potrafią pracować z tekstem. Mają do niego bardzo duży szacunek i wielką radość sprawiało mi słuchanie tekstu w ich wykonaniu.

Skoro mówimy o słuchaniu, to chyba po raz pierwszy w dziejach inscenizacji „Dziadów" do improwizacji Konrada włącza się głos z nieba. Podobno aktorzy uznali, że pański bas-baryton byłby jak znalazł.

To przesada, bym jako reżyser obsadził się w roli Boga lub szatana. A poza tym, skąd pewność, że oni mówią barytonem.

Aktorzy dobrze wspominali pracę z panem i liczą na kolejny jej etap. Może tym razem Szekspir, z którego realizacji jest pan znany na całym świecie. W razie czego służę pośrednictwem, jak w przypadku „Dziadów".

A daj Boże!

Sylwetka

Eimuntas Nekrosius, Reżyser

Urodził się w 1952 r. na Żmudzi. Jeden z najwybitniejszych twórców współczesnego teatru na świecie. W 1997 roku wystawił „Hamleta" – pierwsze przedstawienie we współzałożonym przez reżysera teatrze Meno Fortas w Wilnie. W 1999 roku wyreżyserował „Makbeta", w 2000 r. – „Otella". W późniejszych latach „Makbeta" Verdiego i „Walkirię" Wagnera.

Rzeczpospolita: Dużo musiało upłynąć czasu, by najchętniej zapraszany gość toruńskiego „Kontaktu" zrobił coś u nas na scenie dramatycznej.

Eimuntas Nekrosius: Wyjazdy do Torunia, czyli na Zachód, zawsze były dla mnie niezwykle ważne. Polska to było dla nas okno na świat. Renoma stworzonego przez Krystynę Meissner festiwalu sprawiała, że oglądali nas także widzowie i krytycy z Europy Zachodniej, dla których Litwa była krajem zbyt dalekim, gdzieś za żelazną kurtyną.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Teatr
Siedmioro chętnych na fotel dyrektorski po Monice Strzępce
Teatr
Premiera spektaklu "Wypiór", czyli Mickiewicz-wampir grasuje po Warszawie
Teatr
„Równi i równiejsi” wracają. „Folwark zwierzęcy” Orwella reżyseruje Jan Klata
Teatr
„Elisabeth Costello” w Nowym Teatrze. Andrzej Chyra gra diabła i małpę
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Teatr
Zagrożone sceny. Czy wyniki wyborów samorządowych uderzą w teatry