Portret kompozytora, którego życie i świetnie zapowiadającą się karierę w USA przerwał nagle wypadek, poznajemy z opowieści przyjaciół i znajomych. W spektaklu „Komeda" – wspólnym przedsięwzięciu Teatru IMKA i łódzkiego Nowego – pojawia się jednak też zaskakujący gość zza światów.
Najsilniejszą postacią tej historii jest Zofia Komedowa w znakomitej interpretacji Iwony Bielskiej. Kobieta instytucja, z piękną, młodzieńczą kartą akowską, a potem jedna z legend polskiego jazzu. Jego promotorka, uczestniczka festiwali jazzowych w Sopocie, ale przede wszystkim żona i muza Krzysztofa Komedy, która wręcz matkowała jego karierze, a po tragicznej śmierci kompozytora stała się strażniczką jego pamięci i legendy.
Komedowa, która zajmowała się też sprawami społecznymi i nie wahała się stanąć na niejednej barykadzie, by bronić pokrzywdzonych, potrafiła mówić bez ogródek. I taka jest w tej sztuce. Nie zostawia suchej nitki na przyjaciołach Komedy, którzy wyjeżdżając z nim do USA, postanowili pasożytować na nim w sposób wręcz nieprzyzwoity. Komeda Mateusza Janickiego pojawia się tu jako geniusz i wrażliwiec, delikatny, wręcz eteryczny, niesiony na wspomnieniach najbliższych. Wypowiada się właściwie wyłącznie przez muzykę.
Jarosław Murawski traktuje postacie swej sztuki z dystansem i autoironią, czego najlepszym przykładem jest Marek Hłasko w ciekawej interpretacji Tomasza Karolaka. Na długo pozostaje w pamięci Monika Buchowiec jako Mia Farrow przypominająca klimat „Dziecka Rosemary" Polańskiego z muzyką Komedy.
Mówiąc o Komedzie i jego otoczeniu, Murawski stara się stworzyć uniwersalną opowieść o kondycji polskiego artysty, wręcz o naszych kompleksach, zacofaniu, o naszych odwiecznych snach o potędze. Temu ma służyć pojawienie się zza światów Fryderyka Chopina. Ten geniusz może odważnie wypowiadać wiele cierpkich słów pod naszym adresem. O nad wyraz dobremu samopoczuciu, o zawiści, o rozmienianiu na drobne, pogardzie dla tych, którym się udało.