Rzeczpospolita: Podobno rysowanie wypełniło panu 63 dni powstania warszawskiego?
Stanisław Tym: Było już wiadomo, że będzie powstanie, bo na Żoliborzu zaczęły się strzały, mama powiedziała, że nie wolno nigdzie wychodzić, ale przekonałem ją, mówiąc, że pójdę tylko po kredki. Wiedziała, że jestem prawdomówny, więc była pewna, że nie zrobię nic innego.
Że nie pójdzie pan do powstania.
To akurat było oczywiste. Miałem siedem lat. Mieszkaliśmy na Kruczej, vis-a-vis obecnego hotelu Grand, sklepik był za rogiem, na Wspólnej. Poszedłem, kupiłem, wróciłem. Nie bardzo zdawałem sobie sprawę, na czym powstanie będzie polegało, ale po kilku dniach trzeba było zejść do piwnicy, bo rozpoczął się ostrzał z granatników i działa kolejowego, zwanego grubą Bertą, której pociski wyburzały po kilka pięter kamienic. Wszyscy się bali, że nasz budynek runie, ja też. Ale rzeczywiście rysowałem. Chyba zawsze to lubiłem.
Żył pan po hollywoodzku w świecie fikcji?