"Burning Man" jest cyklicznym festiwalem sztuki alternatywnej, odbywającym się na przełomie sierpnia i września na pustyni Black Rock w Newadzie. Jego inicjatorem i założycielem jest architekt krajobrazu Larry Harvey. Rytuał palenia sztuki w pustynnym krajobrazie zapoczątkował w latach 80. z grupką znajomych. Przez lata to niewielkie wydarzenie rozrosło się do tygodniowego święta, w którym bierze udział nawet 50 tys. osób.
Jeden z najwybitniejszych litewskich fotografików Romualdas Požerskis, który wraz z Moniką Požerskyte po raz pierwszy odwiedził pustynię w Newadzie w 2008 roku, tak opisuje miejsce, gdzie odbywa się festiwal: "Jest to dno jeziora, które w zimie zbiera wilgoć, a latem zamienia się w coś w rodzaju grobli z twardej gliny i pyłu. Nie ma tam życia, nie ma trawy, nie ma komarów; nawet bakterie się tam nie mnożą". W dzień temperatura sięga 40 stopni, w nocy spada nawet poniżej zera.
Przez tydzień jaskrawo pomalowani artyści z całego świata, przebrani w najdziwniejsze kostiumy tworzą artystyczną społeczność, która we wszechobecnym piasku i pyle razem żyje, bawi się i tworzy niezwykłe instalacje, przypominające ludzkie postaci. Monika Požerskyte opowiada, że gdy z ojcem przyjechali do Black Rock, zostali bardzo ciepło przyjęci przez uczestników festiwalu. "Przy bramie witali nas ekstrawagancko ubrani ludzie, obejmowali nas i pozdrawiali "witajcie w domu". Nagle znaleźliśmy się w dziwnym świecie, w którym ludzie wyglądali jak z kosmosu. Zdałam sobie sprawę, że w tym momencie "włączył się" mój uśmiech i nie zniknął przez wszystkie te dni. A tato? Gdy tylko wysiedliśmy z samochodu, oczy wyskoczyły mu z orbit i od razu zaczął fotografować. I przez następne pięć dni nie widziałam go już więcej" - mówi autorka zdjęć.
Uczestnicy festiwalu przyjeżdżają do Newady z całym zaopatrzeniem - podróżują z przyczepami pełnymi tygodniowych zapasów wody i żywności, przywożą namioty, w których później mieszkają. "Obozowisko uformowane jest w kręgi ulic. W centrum okręgu o średnicy około trzech kilometrów odbywają się różne imprezy, a wokół krążą samochody - mutanty" - opisuje Požerskis. Dodaje, że festiwalową społeczność nie raz zaskakują burze piaskowe, które w tym rejonie świata są normalnym zjawiskiem. "Niekiedy w czasie burzy nie było widać palców wyciągniętej ręki" - mówi Monika Požerskyte. Romualdas dodaje, że zagrożenie mija mniej więcej po kwadransie. "Słońce znowu zaczyna przypiekać, niebo staje się błękitne, niewiarygodnie pogodne. Po takich burzach każdy czuje się jak obsypany cementem. Wtedy trzeba całkiem się przebrać, oczyścić namioty i nałożyć krem na skórę, bo jeśli nie, to popęka, aż do otwartych ran" - opisuje.
Tym bardziej zdumiewać może fakt, że uczestnicy festiwalu często paradują po pustyni w negliżu. Jednak ten pozorny manifest wolności, w obliczu piekącego przez całe dni słońca staje się też aktem odwagi i poświęcenia. Na zdjęciach Romualdasa Požerskisa i Moniki Požerskyte obok gigantycznych festiwalowych instalacji można zobaczyć grupki "współczesnych hippisów". Są ubrani w skąpe stroje lub niekiedy zupełnie ich pozbawieni, tworzą niezwykłe widowiska. Jednym z nieodłącznych atrybutów uczestników "Burning Mana" są maski ochronne na usta i nos, bowiem wszędzie w powietrzu unosi się pustynny pył.