Było to spotkanie przywódców G20. Kiedyś słychać było w Polsce narzekania, że nie trafiliśmy do tego ekskluzywnego klubu, mam nawet wrażenie, że przodowali w nich przedstawiciele obecnej ekipy rządzącej. Teraz jest cisza.
G20, jak sama nazwa wskazuje, jest klubem 20 największych światowych graczy. W zasadzie największych to znaczy 19 najbogatszych krajów (pod względem PKB) plus Unia Europejska. Zasada nie jest ścisła, ważne jest też, by reprezentowane były różne regiony świata. Dlatego do G20 trafiły kraje, które na liście najbogatszych są poniżej Polski: RPA jako przedstawiciel czarnej Afryki i – z mniej już jasnych przyczyn – Argentyna (mniej jasnych, bo do klubu należą potężniejsze kraje latynoskie – Brazylia i Meksyk).
W G20 nie ma przedstawiciela Europy Środkowo-Wschodniej, nie ma żadnego państwa, które leży między należącymi do niej Niemcami, Rosją i Turcją. Naturalnym kandydatem z tego regionu byłaby Polska, 23. (według MFW) lub 24. (według Banku Światowego) państwo na liście najbogatszych.
Nasz kraj na szczycie w Hangzhou nie pojawił się nawet jako gość, choć byli tam w tej roli silni regionalni gracze – Egipt, Tajlandia, Kazachstan, Hiszpania.
A warto było się wprosić i z bliska obserwować, w jakim kierunku zmierza świat. Najwyraźniej zmierza ku dominacji Chin nad Zachodem. Gospodarze symbolicznie utarli nos Barackowi Obamie, utrudniając mu wyjście z samolotu na czerwony dywan. Chińczycy nie ukrywają, że nie pasuje im obecny porządek świata z jednym wielkim mocarstwem – Stanami Zjednoczonymi.