W wyobraźni, przygotowanej do pracy dzięki filmom z Hollywood, lęgną się wizje świata po zagładzie nuklearnej. Obrazy garstki ludzi, którzy przetrwali w głębokich bunkrach i za pomocą najprostszych narzędzi próbują odbudować cywilizację.

Kim, absolutny władca komunistycznej twierdzy na Półwyspie Koreańskim, właśnie po raz kolejny zmusił miliardy ceniących spokój mieszkańców Ziemi do postawienia sobie pytania, czy koniec jest już blisko. Przypomniał, że jego kraj ma technologię atomową i krok po kroku ją rozwija. Choć nie jest pewne, czy dysponuje – jak sam twierdzi – bombą wodorową, a to ona jest symbolem mistrzostwa w tej ponurej jądrowej konkurencji. Niedawno demonstrował również latające coraz wyżej i dalej rakiety. Ładunek jądrowy plus rakieta dalekiego zasięgu to znakomity sposób na to, by mały, biedny, izolujący się i prześladujący w raczej nieznanym gdzie indziej stopniu swoich obywateli kraj szantażował inne, wielkie i bardzo wpływowe. Udało mu się osiągnąć taki efekt, mimo że laboratoria, w których ma powstawać bomba wodorowa, wyglądają jak ze starego filmu science fiction. A sam Kim nie prezentuje się jak wielki strateg.

To, że w takich siermiężnych warunkach może się rodzić największe zagrożenie dla świata, jest chyba gorsze od samych działań Kima. Jego rakiety dotychczas w żaden istotny cel nie trafiły. To zapewne nie jest przypadek. Dla niego straszenie coraz bardziej niebezpieczną bronią jest jedyną formą utrzymania władzy. I przetrwania państwa reliktu – Korei Północnej. Wybuch wielkiej wojny wywołanej przez Kima lub z jego powodu jest mało prawdopodobny.

Ale czy gdzie indziej w równie prymitywnych warunkach ktoś nie będzie szykował zniszczenia świata? Takie myśli mogą dręczyć nie tylko miłośników filmów o przygodach Jamesa Bonda.