– Kiedy byłem mały, a były to lata 50. i 60., do portu Barcelony wpływały kutry, można było kupić świeżo złowioną rybę. Samych wycieczkowców cumuje tam teraz każdego dnia pięć–sześć, zostawiając z walizkami 30 tys. osób – mówi „Rz" Mariano Goma, prezes Societad Civil Catalana, największej katalońskiej organizacji broniącej jedności Hiszpanii. – Ja już tam od lat nie byłem, podobnie jak omijam Ramblę czy plac Kataloński, gdzie są tylko tłumy turystów, sklepy z pamiątkami i jedna restauracja fast food za drugą. Ostatni raz w parku Guell (odpowiednik warszawskich Łazienek – red.) byłem dziesięć lat temu. Za moich czasów wszystko było za darmo. Dziś za wejście do tego parku płaci się 7 euro, a za obejrzenie Sagrada Familia – 15 euro – dodaje.
Ruch protestów Arran nabiera rozmachu. Młodzi przebijają teraz opony rowerów przeznaczonych dla turystów, na murach miasta napisów wymierzonych w przyjezdnych jest coraz więcej. W Palma de Mallorca, stolicy Balearów, grupa z racami i konfetti zaatakowała niedawno turystów siedzących na tarasie jednej z kafejek. Zaś w San Sebastian w Kraju Basków przewidziana jest wielka manifestacja przeciw przyjezdnym 17 sierpnia, w samym środku „Semana Grande" – głównego festiwalu miasta.
– Nie protestujemy przeciwko samym turystom, tylko pewnemu modelowi turystyki masowej – tłumaczy „Rz" działacz Arran o pseudonimie Blai. – Dziś z tego powodu niszczone są inne gałęzie gospodarki, jak rolnictwo czy rzemiosło, a pozostają bardzo niepewne, sezonowe miejsca pracy za co najwyżej 900 euro miesięcznie. Z kolei z powodu wynajmu mieszkań turystom przez takie sieci jak Airbnb ceny wynajmu kawalerki w Barcelonie skoczyły do przynajmniej 800 euro miesięcznie, a w Palma de Mallorca do 600 euro miesięcznie – dodaje. Młodych na to nie stać.
Mariano Goma tłumaczy, że Hiszpania postawiła na masową turystykę za czasów głębokiej dyktatury Franco. – To był okres, gdy kraj był izolowany, nie miał wielu innych sposobów na rozwinięcie skrzydeł. Później demokratyczne rządy próbowały skierować rozwój turystyki bardziej na jakość niż na ilość, ale terroryzm spowodował, że ci, którzy chcieli pojechać na plaże do Turcji, Egiptu czy Tunezji, teraz wylądowali u nas – dodaje.
Skutki dla środowiska są bardzo poważne. Aż połowa hiszpańskich plaż, 70 proc. wydm i 60 proc. mokradeł zostało zniszczonych – przyznają władze. Dla kraju, który ma 10 tys. km wybrzeży (20 razy tyle co Polska), to dane porażające. Tym bardziej że jeśli masowy rozwój turystyki nie zostanie powstrzymany, już w 2030 r. w Hiszpanii nie będzie ani jednego kilometra prawdziwie dzikiego wybrzeża. Jednym z przykładów jest Teneryfa, wyspa o powierzchni ledwie 2 tys. km kw., której większość zajmuje wulkan Teide. Mimo to każdego roku odwiedza ją 5 mln turystów! Skutek: każdy wolny kawałek wybrzeża jest zajęty przez hotele, pensjonaty, restauracje, parki atrakcji. Na razie Światowa Organizacja Turystyki nie wierzy jednak, aby władze w Madrycie zbytnio się przejęły spustoszeniem środowiska. Dlatego jej zdaniem przez następne 20 lat liczba turystów odwiedzających Hiszpanię będzie rosła przynajmniej o 5 proc. rocznie.
Akcja „Arran", która jest przybudówką radykalnej partii Candidatura de Unidad Popular współtworzącej koalicję w rządzie regionalnym w Barcelonie, powoduje jednak, że na dwa miesiące przed referendum w sprawie niepodległości Katalonii obóz katalońskich nacjonalistów się podzielił. Turyści przynajmniej na coś się Hiszpanii przydali.