Układ stołu na spotkaniu Grupy Wyszehradzkiej z Emmanuelem Macronem można uznać za symboliczny. Po jednej stronie zasiedli przywódcy Polski i Węgier, a po drugiej Francuz, po którego bokach miejsce zajęli Słowak i Czech. Wyszehrad wcale nie jest zjednoczony w swoim oporze wobec francuskich pomysłów, bo Czechy i Słowacja próbują się dystansować od Węgier i Polski.
Te niuanse, o których słychać już od jakiegoś czasu, były widoczne i tutaj. Jak zwykle po takich spotkaniach mnóstwo jest relacji dyplomatów każdej ze stron. I te czesko-słowackie wyraźnie wskazywały, że to Polska jest problemem. Poczynając od rzekomej próby zerwania przez naszą delegację spotkania po wywiadzie udzielonym przez Macrona kilku europejskim dziennikom, po anegdotę, jakoby Macron miał wypominać premier Szydło zerwany kontrakt na caracale i stwierdzić, że w ten sposób Francja nie potraktowałaby nawet Zimbabwe.
Obu historiom zdecydowanie zaprzecza strona polska, tej drugiej nie potwierdzają też źródła francuskie, wskazując dodatkowo, że to zupełnie nie w stylu wyjątkowo poprawnego i ostrożnego nowego prezydenta.
Nasi sąsiedzi zza południowej granicy przekonywali jeszcze, że rozmowa z Macronem była ich inicjatywą, podczas gdy Warszawa przypisywała ją sobie. Wreszcie Czesi i Słowacy o samym spotkaniu wypowiadali się w tonie entuzjastycznym, podczas gdy strona polska, ale również francuska, wykazywała optymizm, lecz ostrożny. Raczej zadowolenie z tego, że rozmawiamy i będziemy rozmawiać o trudnych sprawach, niż przekonanie, że nie będzie sporów.
Polska taktyka jest klarowna. Po początkowym lekceważeniu i otwartej krytyce ze strony choćby Witolda Waszczykowskiego przyszedł czas na opamiętanie. Warszawa zrozumiała, że Macron staje się jednym z najważniejszych przywódców w UE, że z jego zdaniem liczy się nie tylko Bruksela, która w kilka godzin na życzenie Francji zaostrza pakiet transportowy, ale i Berlin, który głośno popiera wyrażoną przez niego ostrą krytykę stanu praworządności w Polsce.