Ostatnie sondaże mówiły o niewielkiej przewadze przeciwników (55 proc.) ratyfikacji porozumienia UE–Ukraina. Weszło ono w życie z początkiem tego roku, mimo iż Holendrzy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
Umowa stowarzyszeniowa ma burzliwą historię. Miał ją podpisać w imieniu Ukrainy prezydent Wiktor Janukowycz w listopadzie 2014 roku, ale w ostatniej chwili zrezygnował, co doprowadziło do Majdanu i wojny w Donbasie. Podpisały ją już nowe, majdanowe władze w Kijowie.
Trudna sytuacja
Holandia jest jedynym krajem Unii, który nie zamknął jeszcze całej procedury. Obie izby parlamentu głosowały już "za", lecz rząd nie przekazał jeszcze do Brukseli dokumentów ratyfikacyjnych. Czeka na wynik referendum. Zgodnie z obowiązującym od ubiegłego roku prawem obywatele mogą zażądać plebiscytu, nawet w sytuacji gdy parlament uchwalił już kwestionowane akty prawne.
Samo referendum jest ważne, jeżeli uczestniczy w nim 30 proc. uprawnionych do głosowania. Tak zapewne będzie. Wprawdzie wynik referendum nie ma mocy wiążącej, jednak w sprawie porozumienia z Ukrainą większość ugrupowań zasiadających w parlamencie domaga się jego respektowania. Stawia to rząd w trudnej sytuacji. Nie jest wprawdzie zobowiązany wstrzymać się z ratyfikacją porozumienia, ale musi się liczyć z konsekwencjami takiego kroku w parlamencie.
Zły czas na plebiscyt?
Może to oznaczać poważne kłopoty dla UE. Jean-Claude Juncker ostrzegał już dawno, że jeżeli Holendrzy zagłosują na „nie", Europie grozi destabilizacja. – UE ma problem w postaci coraz silniejszych tendencji szukania rozwiązań narodowych. I to w chwili, gdy mierzy się z najważniejszym wyzwaniami, np. kryzysem imigracyjnym. Do tego dochodzi groźba Brexitu i nadal nierozwiązane problemy strefy euro. W takiej sytuacji kolejny problem w postaci negatywnego wyniku referendum w Holandii byłby dla UE rzeczą wysoce szkodliwą – tłumaczy „Rzeczpospolitej" Ulrike Guerot z European Council on Foreign Relations.