Obowiązująca od kilkunastu lat w Niemczech ustawa o prostytucji jest bodajże najbardziej liberalna w Europie. Konkurować może jedynie z regulacjami w tej dziedzinie w Holandii. W czasach kryzysu finansowego przebojem niemieckich burdeli była usługa flate rate. Polegała na tym, że klient za jednorazową i nie bardzo wygórowaną opłatą, np. kilkudziesięciu euro, miał prawo do korzystania w określonym czasie z usług tylu prostytutek, ile sobie zażyczył.
Zabrania tego projekt nowej ustawy, która ma zacząć obowiązywać latem przyszłego roku. Wprowadza także zakaz gang bang, czyli jednoczesnego korzystania z usług jednej prostytutki przez wielu mężczyzn. Zakazy te nie spotykają się w zasadzie z krytyką doskonale funkcjonującej w Niemczech branży, której obroty ocenia się na niemal 15 mld euro rocznie.
Co innego z obowiązkiem używania prezerwatyw. – Nie ma najmniejszych możliwości kontroli tego rodzaju przepisów – twierdzi Undine DeRiviere, rzeczniczka Federalnego Stowarzyszenia Usług Erotycznych i Seksualnych.
Cała branża nie ma jednak powodów do zbytnich utyskiwań, gdyż koalicyjny rząd niemiecki nie zdecydował się na wprowadzenie kar dla klientów prostytutek. Dyskusja na ten temat rozgorzała dwa lata temu, gdy we Francji wprowadzono grzywny dla klientów w wysokości 1,5 tys. euro. Tak jest od dawna w Szwecji, gdzie prostytucja zeszła do podziemia.
Niemcy pragną tego uniknąć. Od ustawy z 2002 roku prostytucja jest traktowana w Niemczech jako całkiem normalny zawód. Wykonujący go pracownicy powinni płacić regularnie podatki, mają z tego tytułu prawo do ubezpieczeń społecznych i w konsekwencji do emerytury, nie mówiąc już o ubezpieczeniach zdrowotnych. Właściciele domów publicznych płacą przykładnie podatki, ściągając je skrupulatnie od zatrudnionych w swych instytucjach kobiet.